To będzie historia o tym, że marzenia się spełniają, choć czasem potrzeba czasu. O zebrze, która urządziła rodzinną posiadłość, i meblach, które same się do niej wprosiły.

Mówi się, że pierwszy dom budujemy dla wroga, drugi dla przyjaciela, a trzeci dla siebie. Kasia i jej mąż są na tym drugim etapie, a już jest niemal idealnie. – Wreszcie mieszkamy tak jak całe życie marzyliśmy, choć droga do tego była wyboista i kręta – zaczyna opowieść gospodyni.

To już czternaście lat, jak z najstarszym synem Piotrkiem opuścili Gdańsk i przenieśli się do Warszawy. Po dwóch latach od przeprowadzki w ich życiu pojawiła się córka Natalia i dom w Dziekanowie Leśnym. – Byliśmy zadowoleni, choć rozkład pomieszczeń nie do końca nam odpowiadał. Z czasem zaczęliśmy się zastanawiać nad budową nowego domu. Częste rowerowe wycieczki do Puszczy Kampinoskiej utwierdziły nas w przekonaniu, że powinien stanąć gdzieś w jej pobliżu – wspomina Kasia.

Był jednak pewien problem – działki na sprzedaż w tej okolicy pojawiały się bardzo rzadko. Nie, to za mało powiedziane, one pojawiały się wyjątkowo. Ale już nieraz okazało się, że cierpliwość popłaca. – Minął ponad rok, zanim agentka nieruchomości, która wiedziała, jak jesteśmy zdeterminowani, zadzwoniła z informacją, że w naszej wymarzonej okolicy jest działka na sprzedaż – wspomina Kasia.

Gdy ją zobaczyliśmy, wiedzieliśmy, że chcemy tu zamieszkać. Błyskawicznie rozpoczęliśmy poszukiwanie architekta, który zaprojektowałby nam idealny dom. Okazało się, że jest to tylko trochę łatwiejsze niż kupno działki. Przejrzeli mnóstwo projektów, ale żaden nie był doskonały. Wreszcie wypatrzyli gdzieś dom wymyślony przez Hernana Gomeza. I choć pierwsza propozycja architekta była nietrafiona, druga okazała się strzałem w dziesiątkę. Hernan zaproponował delikatną, spokojną bryłę i wnętrza przestronne, funkcjonalne, trochę z pazurem.

Od początku musiał się liczyć z... zebrą. Zebra na podłogę przyjechała z RPA, gdzie gospodarze parę lat temu byli na weselu siostry męża. Spodobał im się nie tylko kraj, ale i egzotyczny dywan. Chodzili, oglądali go, dotykali, zachwycali się i w końcu... nie kupili. Potem oczywiście żałowali i poprosili siostrę, żeby przy następnej wizycie w Afryce naprawiła ich błąd.

Zdecydowali, że w nowym domu pamiątka z RPA zajmie honorowe miejsce i wraz z innymi kolonialnymi przedmiotami przesądzi o kolorach oraz charakterze całego wnętrza. Tak więc czerń i biel od początku były tu przeznaczone, zmieniały się tylko proporcje, czasem przez meble, które same się wpraszały – jak włoskie białe kanapy.

Kasia nie kupuje niczego, dopóki nie jest w stu procentach przekonana, że ma w rękach rzecz, której szukała, ale kanapy ją... zagadały i w salonie zamiast beżowych stanęły białe. – Wyglądało to tak: dzwonię do architekta i mówię: – Czy mogą być białe? – Nie, chyba nie – słyszę. – Ale są takie piękne – nalegam. – No dobrze! – poddaje się Gomez.

Wprosiły się też łazienkowe płytki, ale te użyły podstępu. – Duże, czarne kafle z delikatnie wytrawionym wzorem zachwyciły mnie, gdy było lato i dużo słońca, ale do domu dostarczono je akurat w ponury, deszczowy dzień. Przeraziłam się, że łazienka będzie potwornie depresyjna – tłumaczy Kasia. Pojechała więc do sklepu i dokupiła kolorowe dekory, żeby czerń rozweselić.

Gospodyni nie chciała też onyksowych ścian, bo wszystkie, które oglądała, wydawały jej się mdłe. Dopiero po półrocznych poszukiwaniach wpadł jej w oko jeden kawałek onyksu. Drugie pół roku zajęło znalezienie wykonawcy chętnego zainstalować te niezwykle kruche ściany. Ale udało się. Postawienie jednej trwało trzy dni – podnoszono ją, bardzo powoli, centymetr po centymetrze.

Budowa się przeciągnęła i najmłodszy syn Kacper stawiał pierwsze kroki, gdy udało im się wprowadzić. Zeszłe święta spędzili już w nowym domu, choć brakowało wielu drobiazgów. Dziś nadal nie wszystko jest dopięte na ostatni guzik, ale Kasia z mężem i dziećmi mają dom, o jakim marzyli – szczęśliwy, rodzinny.


Tekst i stylizacja: Kasia Mitkiewicz
Fotografie: Hanna Długosz

reklama