Podobno przy domu powinno rosnąć choćby jedno stare drzewo, żeby chroniło przed nieszczęściami. Jola ma ich kilka i pewnie dlatego pomyślność jej nie opuszcza.

To było osiem lat temu. Na świat miał przyjść Michał i Jola stwierdziła, że nie chce znów chodzić na spacery do parku i wolałaby przechadzki po własnym ogrodzie. Wtedy przypomniała sobie wieczory u przyjaciół w Gliniance – małej, nastrojowej wsi, gdzie w dobroczynnych sosnowych lasach rozgościło się kilka sanatoriów. Niewiele myśląc, złapała za telefon i w kilka tygodni znalazła działkę.

Parę miesięcy, z pomocą górali, stawiała dom, żeby roczny Michał pierwsze kroki stawiał w ogrodzie z ponadstuletnimi olchami. Ale przygoda Joli z wsią zaczęła się trochę pechowo. By poczuć się swojsko, kupiła kilka angorskich kózek. I cieszyła się widokiem zwierzaków pasących się na łące koło domu, póki nie zauważyła, że niepokojąco ich ubywa. Okazało się niestety, że polują na nie jej młode psy.

Od tego czasu zarzuciła wszelkie hodowlane pomysły, a w zagrodzie rządzą labradory, Leon i Omega, oraz Dyrektor – przygarnięty kundelek. Zresztą Jola do zwierząt chyba dobrej ręki nie ma, nawet do tych malowanych. W paczkach z Holandii przywędrował do niej kolorowy, blaszany kogut. Prezent od rodziny. Stoi na dachu i pokazuje strony świata, ale przy składaniu musieli coś z mężem pomylić, bo wskazuje je na opak. – Tak to jest, jak mieszczuchy przeprowadzą się na wieś – śmieje się gospodyni.

Za to dom udał jej się bez dwóch zdań, pewnie dlatego, że jako właścicielka galerii „Kurioza” ma wprawne oko do wyszukiwania nieprzeciętnych przedmiotów. Choć nowy, wygląda jak stara mazowiecka chata. Ale w końcu górale postarzali deski toporkami, a wiele rzeczy zrobili rzemieślnicy, jakich dziś ze świecą szukać.

Ponad 80-letni zdun (fach przechodził w tej rodzinie z ojca na syna) postawił taki piec, że nawet gospodarzy przetrzyma. – Pan Antek długo się opierał, tłumaczył, że jest stary i może nie zdążyć skończyć roboty. Wreszcie się jednak dał przekonać i postawił piec – opowiada Jola. Karnisze wykuł miejscowy kowal, a w oknach wiszą ręcznie tkane koronki z Milanówka.

– Mamy tu taki polski folklor, choć dość przewrotnie tworzą go przedmioty, które przywieźliśmy z różnych zakątków świata. Tak nam się spodobały, że nie mogliśmy ich nie kupić – tłumaczy gospodyni. I tak przywędrowały z nimi kafle z Delft, stół z Indii, holenderski młynek do kawy, stojak na kubki z Francji, austriackie kufle i rodzime rękodzieło – donice z Kazimierza nad Wisłą, ceramika z Bolesławca. – Choć geograficznie odległe, u nas te rzeczy odnalazły wspólny równoleżnik – śmieje się Jola, której dobry humor chyba nigdy nie opuszcza.


Tekst i fotorafie: Mariusz Purta, Małgorzata Sałyga

reklama