O życiu wśród książek opowiada pisarka Agata Tuszyńska
Znani i lubiani w domuPisarka Agata Tuszyńska mieszkała w Nowym Jorku, Paryżu, Toronto. Kiedyś zmiana pejzażu była dla niej jak nałóg. Wybrała jednak Warszawę. Stąd może wyruszyć w świat, ale już nie musi.
Żyje pani wśród książek. Mam wrażenie, że to tutaj najważniejsze meble.
Cieszę się, że pani to zauważyła, bo moje mieszkanie zostało zaprojektowane pod książki. One od zawsze były najważniejsze. Wolałam się bawić z bohaterkami książek niż z koleżankami na podwórku. Wciskają się w każdy kąt, chciane i niechciane. Czechow i Brandys, Miłosz i Herbert, Barnes i Auster. Nie uznaję czytania na nośnikach elektronicznych, choć byłoby to znacznie rozsądniejsze. Teraz kupuję mniej książek, ale wciąż mam niepohamowaną żądzę. Przed kupieniem ciucha potrafię się powstrzymać, ale książki już sobie nie odmówię.
Napisała pani biografie Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej, Józefiny Szelińskiej – narzeczonej Brunona Schulza. „Biograf jest archeologiem i kolekcjonerem” – to pani słowa. Czy poza literaturą coś jeszcze pani zbiera?
To zabawne, bo z jednej strony po żydowskich przodkach mam przeświadczenie, że muszę być w każdej chwili gotowa do drogi i nie przywiązywać się do rzeczy, ale z drugiej – lubię bardzo ładne przedmioty. Najbardziej wszystko, co wiąże się z pisaniem i papierem. Mam mnóstwo ołówków. Kupuję je gdziekolwiek jestem. O, ten na przykład jest z Wenecji, ze szkła z Murano. Uwielbiam pióra wieczne – właśnie na urodziny dostałam od przyjaciół piękną Montegrappę, niebieską, bo przybory w tym kolorze lubię najbardziej. To chyba z powodu ukochanej książki z dzieciństwa – „Karolci”. Jej bohaterka miała niebieski koralik, który spełniał życzenia. Mam też bardzo dużo kałamarzy, no i jady – wskaźniki do czytania Tory.
…oraz ozdobne szklane przyciski do papieru.
Używam ich, żeby kartki nie fruwały, bo piszę piórem. Może to staroświeckie, ale mam wrażenie, że dzięki temu związek między ręką, głową i papierem jest głębszy, niż kiedy pisze się na klawiaturze. Choć oczywiście potem przepisuję wszystko na komputerze.
Zbieram też jamniki, bo to moja ukochana rasa psów – nie bez powodu napisałam „Jamnikarium”. Mam kolekcję porcelanowych, tu jest taki do składania, który przyjaciółka przywiozła mi z Japonii, a tu tekstylny z Muji. Chwilowo zastępuje mojego czarnego gładkowłosego jamnika Lonię, który dotrzymuje towarzystwa mamie. Mój mąż Henryk tak go nazwał, od żydowskiego imienia Lejb. Ten pies to bardzo ważny człowiek w moim życiu i wiąże mnie z mężem, bo był z nami razem przez parę miesięcy. Jako szczeniak rozśmieszał Henryka, gdy już chorował. Myślę, że świat jest inny, gdy ma się przy sobie zwierzę.
Widoki z okna też są z gatunku kolekcjonerskich…
Z tarasu – na dachy starych kamienic. Zachody słońca są tu przepiękne, bezustannie je fotografuję. A z drugiej strony – na zieleń: Łazienki, skarpę, nadwiślańskie zarośla. To serce miasta, bo jestem osobą miejską. Lubię wyjechać na tydzień na wieś, ale potem musi być życie, kawiarnie, kino. Przez wiele lat mieszkałam w dużych miastach – Nowym Jorku, Paryżu, Toronto. Uwielbiam ruch, gwar i to, że w każdej chwili mogę zejść na dół do jednej czy drugiej kawiarni, gdzie są ludzie.
Siedząc przy biurku, patrzy pani na Pałac Kultury.
Nie wyobrażam sobie Warszawy bez niego, mimo że wiem, co symbolizuje. Mój dziadek pracował w Biurze Odbudowy Stolicy, gdy Stalin podarował pałac miastu. W jego biurku znalazłam nawet zaproszenie na otwarcie w 1953 roku. To, że siedząc w salonie, mam go jak na dłoni, znaczy, że jestem w Warszawie, że ona jest we mnie i ze mną.
Czemu jest taka ważna?
Przede wszystkim dlatego, że – jak mówił Isaac Bashevis Singer – pisarz powinien mieć adres. Moim niewątpliwie jest Warszawa, chociaż dowiedziałam się o tym stosunkowo późno. Jako dziecko i młoda dziewczyna uważałam, że to uboga krewna innych miast, na pewno Krakowa, który nie był zniszczony, i Paryża, gdzie pojechałam po maturze i wydawał mi się najwspanialszym miejscem na Ziemi. Musiałam dorosnąć, żeby zobaczyć piękno w tym mieście, niemal kompletnie zburzonym, a potem odbudowywanym siłami ocalałych mieszkańców. Tu było getto warszawskie, jest ślad po jego murze, najważniejsza blizna, mój najistotniejszy punkt odniesienia.
Kamienica jest stara, a mieszkanie urządzone antykami, ale to nie jest pani dom rodzinny.
Mój tata urodził się w Łodzi, mama w Łęczycy, podczas wojny byli dziećmi. W Warszawie zaczęli budować wspólne życie z niczego. Nie było tu rodzinnego domu żadnego z nich. Wychowałam się na Woli, obok szpitala na Kasprzaka, w mieszkaniu bez pamiątek – żydowska rodzina mamy straciła wszystko, ojciec pochodził z łódzkiej biedy. Nie dbali o przeszłość, wierzyli w ideały przyszłości. W moim pokoju królowała meblościanka, a w stołowym Kruk z Ćmielowa. Nie lubiłam tego mieszkania za bardzo, więc sama zbudowałam dom, o jakim marzyłam.
Skoro nie było pamiątek, skąd te wszystkie stare rzeczy?
Po rodzinie została mi tylko srebrna cukiernica z domu dziadka, talerz mamy na słodycze z lat 50. i trochę zdjęć od taty. Ale przez lata gromadziłam przedmioty i meble z pchlich targów. Z mężem kupowaliśmy też stare rysunki i portrety i nazywaliśmy je „ciotka” czy „stryj”, choć to nie byli nasi krewni. Najbardziej lubię rzeczy z lat 30., z czasów, gdy moi rodzice przyszli na świat – jak ten stół jadalny, moje biurko albo okrągły, artdekowski stolik. Ważne jest dla mnie, że przy tych meblach ktoś już kiedyś jadł kolację albo pracował, że jest tam jakaś opowieść. Dzięki temu nie jestem znikąd. Moja historia składa się z nieobecności sztukowanej rzeczami z tamtego czasu. Ale bardzo lubię przełamywać je klasykami designu – krzesłem Starcka czy fotelem Barcelona Miesa van der Rohe.
Dom, w którym pani mieszka, też łączy stare z nowym – to nowoczesna nadbudowa w starej kamienicy.
Wybrałam ją, bo jest pod samym niebem, ma wielkie okna i mnóstwo światła, ale zbudowano ją w 1908 roku. Moim sąsiadem był swego czasu J.I. Kraszewski. Przeprowadziłam się tu z ulicy Wiejskiej. Mój mąż Henryk Dasko, który wyjechał z Polski po Marcu ‘68 roku, zawsze chciał na Wiejską wrócić, bo tutaj się wychował – koło „Czytelnika”, blisko Łazienek, skarpy, parku Ujazdowskiego.
Pamiętał tę okolicę z dzieciństwa, więc gdy postanowiliśmy, że będziemy spędzać więcej czasu w Polsce, kupiliśmy tam mieszkanie. Niestety zachorował i był tu tylko raz, pożegnać się z krajem, a potem zmarł. Znalazłam wtedy nowy adres, ale w pobliżu, bo nie chciałam się ruszać z tej literackiej okolicy, którą nauczyłam się już czytać.
A czym ten „singerowski” adres pisarza właściwie jest?
Przez całe lata w ruchu upatrywałam symbol życia. Podróżowałam namiętnie, nie chcąc mieć swojego miejsca, bo uważałam, że jeśli gdzieś osiądę, to będzie znaczyło, że jestem stara. Jeździłam po świecie od Syberii przez Amerykę, Europę po Izrael, dokumentując, spotykając ludzi, a potem promując swoje książki. Wydałam nawet tom wierszy „Zamieszkałam w ucieczce”. Zmiana pejzażu była jak nałóg, podłączenie do elektryczności. Teraz energię odnajduję w ciszy mojego mieszkania pod niebem Warszawy. Albo chodząc rano – po Łazienkach, parku Ujazdowskim, spacerując nad Wisłę, bo robię dziesięć, czasem dwadzieścia kilometrów dziennie. Ten adres to miejsce, z którego mogę wyruszyć w świat, ale już nie muszę.
ROZMAWIAŁA: AGNIESZKA WÓJCIŃSKA, ZDJĘCIA: BUDZIK STUDIO
Mieszkanie Agaty Tuszyńskiej zaprojektowały Aleksandra Tokarz-Śliwa i Iwona Maciąg-Mere z pracowni DOMINO PROJEKT
Przeczytaj także:
Jak mieszka i pracuje Mariusz Szczygieł?
Z wizytą u Tessy Capponi-Borawskiej
Tajemnice krakowskiego mieszkania Wisławy Szymborskiej