Pani Marzena przeprowadzała się już dwadzieścia dwa razy. Czy na warszawskiej Ochocie zostanie na dłużej?
Nie wiadomo, bo w jej życiu dzieje się wiele i nagle. Jak w filmie.

Są lata 60., pani Marzena wyjeżdża do Nowego Jorku. Potem pracuje jako modelka, studiuje grafikę w Parsons School of Design, w międzyczasie przeprowadzając się z mieszkania do mieszkania i, jak w amerykańskim śnie, robi szybką karierę w kilku międzynarodowych agencjach reklamowych. Następnie zwalnia tempo: czuje się spełniona, wie, czego chce, zakłada własną firmę. I za chwilę następuje zwrot akcji i punkt kulminacyjny: niespodziewana decyzja, która znajomych wprawia w osłupienie – po ponad czterdziestu latach razem z mężem Maciejem, Amerykaninem polskiego pochodzenia, wraca do... Warszawy. Trochę jak w filmie, tyle tylko, że tym razem scenariusz napisało życie.

Jeszcze w Nowym Jorku poprosili polskich znajomych, żeby pomogli im znaleźć dom. Miał być stary, z historią. Okazja trafiła się na Ochocie w kolonii Lubeckiego. Trzeba było jednak sporej wyobraźni, by zachwycić się budynkiem z 1928 roku – delikatnie mówiąc, mocno zapuszczonym. Przebudowę powierzyli znajomej architektce, Teresie Rużyłło. Pomagał też zaprzyjaźniony dekorator wnętrz i scenograf Wiesław Olko – „to on podpowiadał, czego i kogo użyć”, opowiadają gospodarze.

I znów jak w dobrym filmie: niespodzianki. Jak wtedy, gdy na zniszczonej klatce schodowej zeskrobali starą farbę i okazało się, że pod spodem leży dębowe drewno. Albo kiedy po zburzeniu ścian i wstawieniu luster salon powiększył się razy kilka. Lub gdy odkryto możliwości zakamarków: dawna piwnica występuje teraz w roli gabinetu i pokoju telewizyjnego. Dach garażu zamienił się w taras.

„Oszczędzić sobie pracy, ułatwić życie” – to mogłoby być motto Marzeny i Macieja. W domu jest mnóstwo rozwiązań „ku wygodzie”: podgrzewane granitowe płyty posadzki na tarasie (problem odśnieżania nie istnieje) i podgrzewane rynny dachowe (nikomu nie spadną sople na głowę).

Z umeblowaniem 305 metrów na czterech kondygnacjach nie było problemu – likwidując nowojorski apartament, zabrali do Polski niemal wszystko. – Jeśli coś jest dobrego gatunku, to trwa latami i przemienia się w family heirloom – rodzinną pamiątkę – mówi pani Marzena. No i wszędzie pasuje. Tak jak włoskie kanapy w salonie, obie dobrze po trzydziestce. Ich oryginalne okrycia zamieniono na wytrzymały belgijski moher. Jest podobno nie do zdarcia, używano go w wagonach pulmanowskich.

Większość swoich skarbów znaleźli na starociach. Często towarzyszył im syn Patryk, pasjonujący się etnografią i antropologią. Pewnego razu wyszperał japońskie drewniane panele z rzeźbionymi scenkami rodzajowymi, typowe dla angielskich XIX-wiecznych gabinetów. W londyńskim Victoria & Albert Museum widzieli takich dwanaście. – U nas jest sześć – dodaje z dumą pani Marzena. Nie mówiąc już o oryginalnych plakatach w salonie – pan Maciej kupił je 35 lat temu w nowojorskiej galerii Judy Selkovitz. Reklamowały British Railways w latach 20.

Czy jeszcze coś nas w tym filmie zaskoczy? Może pastele w jadalni? To prace pani domu. Cóż, szybkie zwroty akcji i niespodzianki to przecież jej specjalność.


Tekst i Stylizacja: Katarzyna Mackiewicz
Fotografie: Hanna Długosz
Za pomoc w sesji dziękujemy firmie Yves Delorme

reklama