Otoczony ludźmi samotnik ze skłonnością do butelki. Gwiazda hollywoodzkiej niemal miary, zaplątana nieszczęśliwie w politykę. Władysław Hasior – człowiek, który odmienił polską sztukę.

Władysław Hasior przez blisko 20 lat miał swoją galerię, a w niej Kino – pisane wielką literą. Nie puszczał hollywoodzkich szlagierów, lecz pokazywał zdjęcia. Zgromadził ich ponad 20 tysięcy. Na te specyficzne slajdowe seanse przychodzili różni ludzie – znawcy sztuki i amatorzy, emeryci i studenci. Gospodarz parzył herbatę, dolewał do niej dwa rodzaje soków, czasem nawet kropelkę alkoholu. Gdy słuchaczy było mało, narzekał, że „wszyscy poszli na dyskotekę”.

Twierdził, że jest „kaowcem”, czyli pracownikiem kulturalno- -oświatowym, ale kultura i oświata w jego slajdach były dziwne. Na przykład „Poezja przydrożna”, czyli obrazy propagandowych haseł socjalizmu zestawione z zachodnimi reklamami. Projekcjom w Kinie zawsze towarzyszyła dyskusja. Czy raczej Hasior zagadywał: „Kto ma ochotę się ze mną posprzeczać?”. Niektórzy chcieli, innych sam podpytywał. Raz zaczepił pewną dziewczynę: „Czy podoba się pani moja sztuka?”. Gdy odpowiedziała twierdząco, rzeźbiarz odrzekł: „Powinna pani dać się zbadać”.

Rzeczywiście trudno sztukę Hasiora traktować w kategoriach „podobania się”. Przez lata budziła mieszane emocje – od skrajnego zachwytu po oskarżenia o prostactwo i efekciarstwo. Zarzucano mu spolegliwość wobec władzy ludowej, a ta sama władza burzyła się na widok projektów jego okolicznościowych rzeźb. Ale dla Hasiora najważniejsza była sztuka i to jej całkowicie się podporządkował.

Przyjemność z romańską rzeźbą

Na początku – jak sam mówił – były czasy, gdy jeszcze potrafił rzeźbić. Na piątym roku ASP (studiował w Warszawie) wraz z przyjaciółmi wybrał się na wielką zagraniczną wyprawę. Nietypową, bo środkiem transportu miał być statek. Znaleźli jeden, pływający po Odrze i chcieli dotrzeć nim aż do Paryża. Niestety, odmówił posłuszeństwa jeszcze w Polsce.

Hasior ruszył więc pociągami do Berlina, Brukseli i Lie`ge. Wrócił zachwycony, zobaczył „picassy”, poczuł powiew artystycznej wolności. Wkrótce dostał stypendium rządu francuskiego i znów wyjechał – tym razem motorem marki Jawa, który kupił za pieniądze zarobione na pracy dyplomowej – ceramicznej Drodze Krzyżowej.

We Francji robił niewielkie rzeźby ceramiczne, zdjęcia, a nawet występował jako aktor w wędrownej trupie wystawiającej sztuki dla polskich emigrantów. Trafił do pracowni znakomitego rzeźbiarza, Osipa Zadkina. Ten bez wahania wsparł jego starania o przedłużenie wizy i wystawił list polecający do francuskiego ministra kultury.

Po powrocie Hasior urządził wystawę asamblaży w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Artystyczna Polska przeżyła szok. Zdolny twórca od razu stał się ulubieńcem krytyków i miłośników sztuki. Wystawiał indywidualnie i zbiorowo, w ciągu ledwie kilku lat doczekał się dwóch filmów dokumentalnych poświęconych swojej twórczości, książki oraz licznych wzmianek w literaturze pięknej – choćby u Kazimierza Brandysa i Adolfa Rudnickiego. Jego zakopiańska pracownia stała się mekką, a wokół artysty zaczęło kręcić się mnóstwo klakierów, pieczeniarzy oraz zafascynowanych sztuką młodych dam.

Na wdzięki tych ostatnich rzeźbiarz nie pozostawał obojętny. W tym czasie był już po rozstaniu z pierwszą żoną – Joanną Narkiewicz. Była młodsza od niego o osiem lat, studiowała malarstwo. Po ślubie zamieszkali w Zakopanem, gdzie Hasior uczył w szkole Kenara. Zajmowali pokoik w internacie, bez bieżącej wody. Gdy urodził im się syn, rzeźbiarz pojechał na francuskie stypendium i kwestie rodzinne niespecjalnie zaprzątały mu głowę.

Żona słała listy, prosiła i groziła, aż wreszcie wyjechała do rodziców do Warszawy. Hasior w pamiętnikach pisał: „za wielką przyjemność spotkania się w Mossaic z romańską rzeźbą darowuję Panu Bogu i J. wszystkie wobec mnie złe zamiary”.

Tymczasem teraz przez pracownię Hasiora przetaczał się korowód dziewcząt. Hanna Kirchner, wieloletnia przyjaciółka rzeźbiarza i propagatorka jego sztuki, wspominała, że artysta dyskretnie potrafił pielęgnować nawet dwa związki naraz. Większość przygód była przelotna i zdawało się, że rzeźbiarz nie jest w stanie podporządkować swego życia niczemu innemu niż sztuce.

Sławny, biedny, zakochany

Sztuka jego zaś miała się nadzwyczaj dobrze. Wystawa w Zachęcie z 1966 roku uczyniła z niego gwiazdę. Nie przełożyło się to jednak na korzyści finansowe. Wiele prac z wystawy zostało ukradzionych przez prominentów, którzy, owszem, obiecywali zapłatę, ale nigdy do portfela nie sięgnęli, a Hasior był zbyt skrępowany, by się upomnieć, choć z całej Europy przyjeżdżały ekipy filmowe, żeby zrobić z nim wywiad czy nakręcić film. Mnożyły się też propozycje wystaw i projektów za granicą.

Polskie władze także wyczuły koniunkturę i pozwoliły Hasiorowi „wyjść z galerii”. Wygrał konkurs na pomnik, który miał stanąć na przełęczy Snozka pod Czorsztynem. Tematyka była śliska – Hasior nazwał swoją pracę „Żelazne Organy”, ale zamówienie opiewało na pomnik „Poległym w walce o utrwalanie władzy ludowej na Podhalu”.

Artysta pojmował temat prosto: polegli to polegli, wszystko jedno, po której stronie walczyli. Wszyscy jednak wiedzieli, że chodzi o utrwalaczy, którzy wojowali z partyzantką Józefa Kurasia, ps. Ogień. Częścią konstrukcji miały być wielkie organy, na których będzie grał wiatr. Nie spodobało się to jednak decydentom, bo – jak uważał Hasior – „nadepnięto im na ucho muzyczne”, ci zaś tłumaczyli, że hałas będzie płoszył pasące się w okolicy bydło. Plany pomnika wędrowały od komisji do komisji i wreszcie po roku udało się je zrealizować – ale bez organów.

Tematyka wojenna nie mogła być artyście obca, bo sam przeżył piekło okupacji. Jako nieślubne dziecko praczki i bogatego gospodarza, zawsze pozostawał na marginesie, od wczesnej młodości musiał zarabiać sam na utrzymanie. Pracował w zakładach metalowych, potem kopał okopy dla Niemców. Niechętnie wspominał wojnę, mówiąc tylko: „Wojna naprawdę nigdy się nie skończyła, nawet teraz mówi się, że trwa gdzieś daleko”. Chętnie angażował się w projekty upamiętniające ofiary wojennej zawieruchy. W planach były pomniki „Tym, co na morzu” i „Tym, co czwórkami do nieba szli”.

Nadszedł rok 1968, Hasior miał robić pierwszą indywidualną wystawę w Sztokholmie. Polityczne napięcie w kraju sprawiało, że władza niechętnie patrzyła na artystę. Oficjele od kultury awanturowali się, że „takie coś” skompromituje Polskę za granicą.

Tymczasem artysta poznał swoją drugą poważną życiową miłość. Też miała na imię Joanna, choć dla odróżnienia zwał ją Moniką. Dziewczyna była piękna, rzeźbiarz zakochany po uszy. Dla niego porzuciła męża – znanego malarza i przeprowadziła się do Zakopanego. To wymusiło na Hasiorze przebudowanie pracowni. Sprawa wyglądała poważnie, para wyruszyła we wspólną podróż artystyczną po Europie. Sielanka jednak szybko się skończyła. Po powrocie – w niejasnych okolicznościach – rzeźbiarz rozstał się z ukochaną.

Wódka z Urbanem i nerwowe załamanie

Nie da się ukryć, że alkohol stanowił istotny element życia artysty. Pił sporo i często, w różnym towarzystwie – od robotników po dziennikarzy i działaczy kultury. Tych ostatnich szczególnie nie lubił i obiecywał sobie: „więcej pić nie będę w towarzystwie ludzi o czarnych podniebieniach”. Nie ustrzegł się kłopotów, choć trudno mówić, że zawinił po prostu alkohol. Hasior przez przypadek wpadł w świat polityki.

Rzecz miała miejsce w lutym 1982 roku. Przez całą poprzednią dekadę intensywnie pracował. Z trudem zrealizował w Koszalinie pomnik „Walczącym o wolność i polskość Pomorza”. Praca była koszmarem, przydzieleni do pomocy robotnicy ciągle urywali się na wódkę. Na dodatek, mimo próśb artysty, rzeźb nie zabezpieczono i doszło do tragedii. Dziewięcioletni chłopiec wspiął się na jedną, ta złamała się i przygniotła go. Nie było nawet oficjalnego odsłonięcia pomnika, bo miejscowa Solidarność zaprotestowała.

Praca Hasiora była dla nich kolejnym dowodem, że państwo wydaje pieniądze na bzdury. Jednak ten sam związek zawodowy w Zakopanem doszedł do zgoła innego wniosku: oto bowiem pracownia Hasiora podupada, a artysta nie ma gdzie trzymać prac i trzeba mu jakoś pomóc. Napisano list otwarty. Stan wojenny zamroził sprawę, ale Muzeum Tatrzańskie postanowiło zwrócić uwagę na sytuację artysty. Zaplanowano wielką wystawę.

W dobrej wierze zaproszono przedstawicieli władz państwowych, miał przyjechać nawet premier Rakowski. Hasior spanikował, chciał wszystko odwołać. W końcu przekonano go, że przecież wystawia dla ludzi, a nie nomenklatury. Wernisaż był tłumny, zjawił się także Jerzy Urban. Imprezę kończono w knajpie przy wódce.

Rzeźbiarz zabrał paru przyjaciół do siebie, by oglądać slajdy. Dziwnym trafem na projekcję dotarł rzecznik prasowy rządu. Hasior był nieuprzejmy i opryskliwy, trzeba go było mitygować. Ale w kraj poszła plotka o wódce z Urbanem. Środowisko artystyczne, które od wprowadzenia stanu wojennego bojkotowało wszelkie wystawy, murem opowiedziało się przeciw twórcy. Hasior trafił do szpitala z załamaniem nerwowym.

Jednak dwa lata potem powstała Galeria Hasiora, a on sam zapełnił ją eksponatami. Zamieszkał na miejscu, z psem Kubą i kotem Kicią. Urządzał swoje Kino, przyjmował gości, ale słabł coraz bardziej. Miał 300 złotych emerytury i jakiś nikły dodatek zdrowotny, wywalczony przez przyjaciół w urzędzie. Przeszedł wylew. Tuż przed śmiercią wdał się w dziwny związek z poetką z Wybrzeża, pisywał do niej płomienne listy, nazywając swoją córeczką i kobietą.

W ostatnią drogę odprowadził go syn, z którym przez lata utrzymywał znikomy kontakt, a który na wieść o jego fatalnym stanie natychmiast przyjechał do szpitala. Władysława Hasiora pochowano na cmentarzu na Pęksowym Brzyzku. Przemówień nie było, zagrała tylko góralska kapela.


Tekst: Stanisław Gieżyński
Wykorzystano: Hanna Kirchner, „Hasior. Opowieść na dwa głosy”, Warszawa 2005;
red. Irena Styczyńska, Antoni Kroh, „Sądecki rodowód Władysława Hasiora”, Nowy Sącz 2002;
Ryszard Dąbrowiecki, „Upadły anioł. Rzecz o Władysławie Hasiorze”, Katowice 2004
Fotografie: Miejski Ośrodek Sztuki w Gorzowie Wielkopolskim, katalogi aukcyjne, Forum

reklama