Marian Mokwa poświęcił życie morzu. Nie byłoby ono aż tak niezwykłe, gdyby nie dziadek patriota, wuj, który pokochał Turcję, oraz pewien wiekowy rabi z talentem jasnowidzenia.

Rzecz działa się na pokładzie jednego z tureckich pancerników. Wśród załogi był pewien młody Polak. Patrząc na wzburzone morskie fale, spontanicznie powiedział: „Pomorze musi być polskie. Jeśli tak się stanie, poświęcę wszystkie moje siły i talent, by sławić polskie morze”. Młodzieniec nazywał się Marian Mokwa i był malarzem. Właśnie trwała wojna bałkańska, preludium do I wojny światowej. Z morskim żywiołem los związał artystę nazwiskiem. Pochodził z Kaszub, gdzie jego rodzina miała duży majątek. Przodek rodu, alzacki oficer, który brał udział w kampanii napoleońskiej, wycofując się spod Moskwy, trafił na Kaszuby i tu został.

Miejscowi nadali mu nowe nazwisko – von Moskwa. Któremuś z potomków nie spodobały się te moskiewskie powiązania, zamienił więc literę „s” na „c”, ostatecznie zostało tylko „Mokwa”. A „mokwa” po kaszubsku oznacza deszcz, dżdżystą pogodę. Krótko mówiąc – wodę. I jakimś tajemniczym trafem ta woda zawsze Marianowi towarzyszyła.

Na podbój Niemiec

Artystyczną edukację malarz zawdzięczał niemieckim nauczycielom. Jak każdego Kaszuba dotknęła go przymusowa germanizacja, ale rodzina czuła się Polakami. Mokwa wziął sobie do serca nauki dziadka, który zawsze powtarzał: myśl po polsku, działaj po niemiecku, a w domu używaj tylko ojczystej mowy. Gdy któregoś dnia młody chłopak przyjechał na wakacje w rodzinne strony i odezwał się do dziadka po niemiecku, ten od razu strzelił go w pysk i przypomniał swoje przykazanie.

Jednak kontakty Mariana z niemiecką edukacją były dla niego nad wyraz korzystne. Nie tylko nauczył się niemieckiego, łaciny i jeszcze paru języków obcych, ale mógł swobodnie kształcić się artystycznie. Co więcej, gdy zaczął działać w Stowarzyszeniu Filaretów i został aresztowany przez policję, wstawił się za nim… Niemiec, dyrektor jego szkoły. Zamiast wywalić chłopaka z hukiem, kazał mu po prostu wracać na zajęcia.

Młody Mokwa malował przede wszystkim akwarele i to one stały się jego specjalnością. Po latach mówił: „Prawdziwa sztuka powstaje dla pieniędzy. Ja malowałem farbami wodnymi, bo nie było mnie stać na oleje”. W końcu ośmielił się pokazać swoje prace pewnemu niemieckiemu malarzowi. Ten obejrzał akwarelki, nazwał go „kolegą artystą” i polecił wyjazd na dalsze studia do Norymbergi. Mokwa wyruszył na podbój Niemiec.

Kariera chłopaka nabrała tempa. Profesorowie z Norymbergi po obejrzeniu jego prac stwierdzili, że wiele to on się tu nie nauczy.
W Akademii wytrzymał rok, po czym przeniósł się do Monachium. Zaczął malować okoliczne zamki i ruiny, które sprzedawały się jak świeże bułeczki.

Wyjechał do Berlina, gdzie jego obrazki również cieszyły się wielkim powodzeniem. Obracał się w kosmopolitycznym towarzystwie i zarabiał ogromne pieniądze. Jedna z miejscowych firm zaproponowała mu wydawanie pocztówek z reprodukcjami akwareli, co przyniosło mu jeszcze więcej profitów.

Wujek odnaleziony

Przez cały ten czas Marian nie zapomniał o ojczyźnie. Wrócił na Kaszuby i zaczął malować swojską okolicę. Mówił, że tworzy „gmach przyszłości”, portret ojczyzny. Związał się z „Gazetą Grudziądzką”, jedynym periodykiem wydawanym po polsku, i sprzedawał jej akwarele na ilustracje. Ciągle także miał zamówienia na pocztówki z Berlina i Krakowa. Kupił nawet samochód – Daimlera rocznik 1890, by łatwiej docierać do kolejnych miejsc, które chciał malować.

Mimo natłoku zajęć, Marian marzył. Chciał podróżować. „Coś mnie ciągnęło, wołało w świat, na wschód. Chciałem czuć dzikość i pierwotność” – mówił. Wyruszył z błogosławieństwem „Gazety Grudziądzkiej” i zleceniem na dziennikarskie obrazki z podróży. Miał dwadzieścia jeden lat i wybierał się do Turcji.

Podróż nie zaczęła się jednak najlepiej, bo na pierwszym postoju, w kresowej mieścinie Czerniowice, został okradziony. Zginęło wszystko, poza paroma akwarelami. Jednak po raz pierwszy i nie ostatni w tej wyprawie okazało się, że fortuna mu sprzyja. Przypadkiem zauważył mały antykwariat, którego właścicielem był Jonas Drahl, handlarz sztuki o międzynarodowych koneksjach.

Kupił od malarza obrazy, a ten ruszył w dalszą drogę. Daleko nie dotarł, w Bułgarii wzięto go bowiem za szpiega – nie miał przecież dokumentów. Tym razem pomógł mu pewien architekt. W zamian za namalowaną na zamówienie miniaturę monastyru załatwił kopie dokumentów i wizę turecką. Marian wylądował wreszcie w Konstantynopolu.

Także w osmańskim imperium szczęście go nie opuściło. Poznał kustosza z Muzeum Wojska Tureckiego i od słowa do słowa zgadali się, że mężczyzna ów znał... wujka Mokwy! Sprawa była prosta – wujek służył w pruskiej artylerii, wyjechał do Stambułu i tam został na stałe. Ze swojskiego Franciszka stał się Ferykiem Paszą Moukhlisem i nauczycielem całej rzeszy studentów wojskowości.

Kustosz z radością wziął Mariana pod swoje skrzydła i poznał z bratem – wielkim wezyrem (premierem!) Achmedem Moukhtar Paszą. Nikomu nieznany malarz z Polski trafił nagle w sam środek dworskiego i politycznego życia Stambułu. Mając wyjątkowy talent do języków, szybko nauczył się tureckiego.

Mokwa wspominał z nostalgią: „Czy ja nie mogłem ulec pokusom tureckiego dworu? Dziewczęta Wschodu są tak piękne. Oglądałem wszystko – odaliski, taniec brzucha, palarnie opium”. Wkrótce malarz został przedstawiony samemu sułtanowi Mehmedowi Reszadowi V. Opowiadał, że sułtan przyjął go bardzo ciepło, a nawet zaprosił na międzynarodowe posiedzenia gabinetu, oczywiście nieoficjalnie.

Należy pamiętać, że Turcja była jedynym krajem europejskim, który nie uznał rozbiorów Polski. W takiej sytuacji Mokwa zrezygnowała z dziennikarskich obowiązków. Obracał się teraz w kręgach polityków, a na jednym z rautów poznał ambasadora Rosji Diakowa. Ten zaproponował wspólny wyjazd.

Gefrajter i tłumacz

Wkrótce ruszyli do Moskwy przez Odessę. Rosja fascynowała malarza, zwłaszcza z powodu ogromu. Trafił do Jasnej Polany, gdzie poznał Lwa Tołstoja. Namalował nawet jego portret. Rozmawiali o śmierci, do której stary pisarz przygotowywał się spokojnie i z godnością.

Z Moskwy malarz wrócił do ojczyzny, jednak nie zabawił tu długo. Wkrótce wyruszył na wschód. Znowu zawitał do Czerniowic, znowu spotkał Jonasa Drahla. Dziwnym trafem handlarz sztuką przyprowadził na spotkanie starego rabiego. Jak twierdził Drahl, staruszek obdarzony był mistycznymi siłami. Mokwa spytał go, czy może wyruszyć w podróż. W odpowiedzi usłyszał: „Jedź bez obaw, ale nie oddalaj się zbytnio, bo w 1914 roku wybuchnie wojna”. Był rok 1912. Rabi nie omieszkał dodać, że po tej wojnie będzie następna i jeszcze jedna. Póki co jednak nakazał malarzowi „ruszyć w stronę wschodzącego słońca”.

Tak też się stało. Mokwa dotarł nad Morze Azowskie, potem do Azerbejdżanu i Iranu. Przemierzył z karawaną pustynię Kara-Kum, dotarł do Tybetu i wreszcie zawitał do Stambułu. Zatrudnił się w muzeum u przyjaciela i przyjął zlecenie na malowanie bitew morskich. Trwała akurat wojna bałkańska.

To właśnie w takich okolicznościach złożył słynne śluby na pokładzie tureckiego pancernika. Potem ruszył w dalszą podróż do Mezopotamii, Jordanii i Palestyny. Wrócił w rodzinne strony tuż przed wybuchem wojny. Natychmiast został powołany do niemieckiej armii. Malarz dostał stopień gefrajtra (szeregowca), a że znał kilka języków obcych nakazano mu zająć się tłumaczeniami.

Gdy okazało się, że jest artystą, dostał nowe zadanie: miał malować triumf niemieckiego oręża. Powstało wiele prac doku­mentujących na przykład oblężenie Liege, ale kiedy Niemcy zaczęli przegrywać, popyt na patriotyczne obrazy spadł. Pokłosiem wojennego malowania była wystawa w Grudziądzu, gdzie pokazano prace różnych batalistów. Dziennikarz niemieckiej gazety zanotował: „Najwszechstronniej pokazał wojnę Marian Mokwa. Jaka szkoda, że jest Polakiem”. Recenzja ta jeszcze wiele lat później zamykała usta wszystkim, którzy twierdzili, że Mokwa Polakiem nie jest.

Ja się morza boję

Był rok 1918 i wreszcie ziścił się wielki sen Mokwy – niepodległa Polska z dostępem do morza. Artysta zamieszkał w Sopocie i szybko ruszył z nową inicjatywą. Postanowił wybudować Galerię Morską – miejsce, gdzie będą wystawiać artyści zainspirowani morzem. Ogromny jak na owe czasy budynek postawił za własne pieniądze. Marian zaczął pracować nad serią obrazów pokazujących związki Polski z morzem. Wystawiał je w galerii, do której zapraszał też innych malarzy. Organizował tu także kino i teatr.

Tymczasem wybuchła kolejna wojna, do Sopotu weszli Niemcy. Zza zrójnowanej barykady malarz obserwował, jak hitlerowscy żołnierze plądrują jego galerię. Obrazy, które nosiły jakiekolwiek znamiona polskości, palili. Pozostałe załadowali na ciężarówki i wywieźli.

Gdy przyszło wyzwolenie, Mokwa dostał przydział do miejskiego wydziału plastyki i przemalowywał niemieckie nazwy ulic. Ciągle tworzył i jednocześnie walczył z nową władzą o odzyskanie swojej galerii. Formalnie miał do niej prawo, choć nigdy nie udało mu się go wyegzekwować. Wkrótce zaczął współpracę ze stoczniami. Na zamówienie malował statki, a prace trafiały do firmowego kalendarza. Obrazy Mokwy zdobiły także ściany nowych jednostek, przede wszystkim tych wodowanych dla zagranicznych armatorów.

Po dawnych podróżach pozostały tylko wspomnienia. Jeszcze w 1955 roku Mokwa wyruszył na statku-przetwórni w rejs do Norwegii. Był szczęśliwy, znowu czuł pokład pod stopami. Po powrocie zorganizował na statku wernisaż prac z podróży.

Choć trendy w malarstwie zmieniały się, Mokwa malował ciągle swoje. O morzu mówił: „Ja się morza boję. Nie potrafię pojąć jego tajemnicy, wiecznego rytmu, który jest tchnieniem Boga”. Jeszcze w latach 30. prasa nazywała go „kapłanem piękna i sztuki” i „najlepszym polskim marynistą”. Na starość artysta wściekał się na te peany, nazywając bzdurami. „Ja maluję dla idei. Same obrazy nie są ważne”. Według wyliczeń historyków sztuki był autorem około dziewięciu tysięcy prac! Zmarł w Sopocie 15 czerwca 1987 roku.


Tekst: Stanisław Gieżyński
Wykorzystano: Marian Mokwa, „Malarstwo”, Pelplin, 2003; Krzysztof Wójcicki, „Rozmowy z Mokwą”, Gdańsk 1989
Fotografie: Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku, katalogi aukcyjne

reklama