Ludwik de Laveaux żył krótko, lecz intensywnie, pozostawiając po sobie wspaniałe widoki paryskich nocy i bretońskich krajobrazów. Rozhulaniec, pędziwiatr – pisał o nim Stanisław Wyspiański w „Weselu”.

Ach, ten Paryż czasu belle époque! Miasto pięknych dam i eleganckich dżentelmenów, malarzy i poetów, kawiarnianego i kabaretowego życia. Nie na darmo w 1901 roku Encyklopedia Samuela Orgelbranda ostrzegała, że w Paryżu panuje „luźne pojęcie moralności, dzikie namiętności i wyuzdana chęć użycia”. Wszystkie te jakże naganne przymioty francuskiej stolicy niczym lep przyciągały młodzieńców z Europy. Był wśród nich Stanisław Ludwik de Laveaux. Jego wyobraźnię rozpaliły powieści Emila Zoli i krótki esej przyjaciela, Ferdynanda Hoesicka. Ten ostatni odwiedził Paryż, następnie sprawnym piórem opisał cuda i dziwy miasta, dodając na pozłotę wyimaginowane nocne spotkanie z nieznajomą. To starczyło, by Ludwik spakował manatki i ruszył do „ziemi obiecanej”.

Cudowne dziecko
Podróż do Paryża była dla młodzieńca wędrówką do kraju ojców. Jego przodek, francuski oficer, przybył do Polski gdzieś z Lotaryngii w 1781 roku. Uciekał z ojczyzny, bo jak wierzył, zabił w pojedynku kapitana swojego oddziału. Potem okazało się, że tylko ciężko go ranił, ale protoplasta polskiej linii rodu de Laveaux zdążył już dać drapaka. Osiadł w Jaronowicach koło Jędrzejowa. Tu 21 listopada 1861 roku przyszedł na świat Stanisław Ludwik de Laveaux. Młodo osierocony przez matkę, został oddany na wychowanie przyjacielowi rodziny. Ukończył gimnazjum w Kielcach, a następnie rozpoczął studia na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.
– Z tego będzie malarz! – wykrzyknął Jan Matejko, oglądając prace Ludwika na pierwszym roku studiów. De Laveaux rysował, jeszcze nim rozpoczął naukę w Akademii, stworzył kilka dojrzałych portretów swoich dziadków. Po dwóch latach studiów młody adept malarstwa wyruszył na dalsze nauki do Monachium. Mógł sobie na nie pozwolić. Ze spadku po matce miał wypłacaną miesięczną pensję. Ale w Bawarii długo miejsca nie zagrzał – wyobraźnia podpowiadała mu wspaniałe widoki paryskiego życia. W liście do rodziny pisał, że obawia się o swoją artystyczną przyszłość, bo choć okrzyknięto go „cudownym dzieckiem”, to kariera takich często szybko się kończy. „Mając trochę zarobionych pieniędzy, puściłem się odważnie do Paryża” – podsumował.
 
Uroki i humory
„Chodzi o to, by jej piękna twarz dosadnie wyrażała całą walkę uczuć, jaka w tej chwili musi wrzeć w tej falującej piersi; by to piękne ciało jeszcze tchnęło lubieżną rozkoszą, w której jeszcze niedawno wiło się spazmatycznie” – tak streszczał twórcze zamiary Ludwika Ferdynand Hoesick. Rzecz dotyczyła obrazu „Judyta”, który malarz co raz przemalowywał. Tworzył w niewielkiej paryskiej pracowni. Modelką była, wedle słów Hoesicka, „demoniczna dziewczyna o wybitnie semickich rysach”. Mieszkali razem, kłócąc się i godząc na zmianę. Hoesick twierdził, że zależy jej tylko na pieniądzach, których Ludwik nie miał. Nie wiemy, jakie było imię owej piękności, złośliwy pisarz nazywał ją Manettą Salomon, nawiązując do niepochlebnej postaci z powieści braci Goncourtów. „Potrzebuje jej, by dokończyć obraz, a po wtóre dał się opętać fizycznemu urokowi” – zauważał przyjaciel artysty. Wszystko to – kłopoty z malowaniem, z dziewczyną i pieniędzmi, sprawiały, że „poczciwy de Laveaux często podlega »wściekłym spleenom« i »moralnym kacenjamerom«”.
Hoesick rozgrzeszał przyjaciela, ale Ludwik łatwego charakteru nie miał. Neurotyczny, popędliwy. W duchu iście gotyckim prześla-dowało go przeczucie rychłej śmierci. „Mój szósty zmysł przeczuwa różne rzeczy, o których się nie śni pięciu pozostałym” – powiadał. Ferdynand wspominał, że malarza dopadały mroczne myśli i kazał sobie grać marsz żałobny Chopina. Stany melancholii przeplatały się z atakami furii. Gdy w Zachęcie nie przyjęto mu obrazu, napisał do jury obraźliwy list, wymieniając wszystkich, którzy jeno „mienią się artystami”. Innego dnia twierdził, że jest „sam w Europie”. Mimo wahań nastrojów, wiedział jedno: by osiągnąć sukces, trzeba harować.


Widmo z „Wesela”
Malował dniami, wieczorem wychodził robić szkice z natury. Fascynowały go nokturny, gdzie najistotniejszą rolę odgrywało naturalne światło księżyca i sztuczne – latarni. Zaprzyjaźnił się z pewnym komisarzem policji, który wpadał do pracowni pozować. Popołudniami Ludwik pędził do niego z rewizytą i w dzielnicowym areszcie pozowali mu „sergenci i różne zbóje”. Potem ruszał na rue du 4 Septembre. „Około pierwszej wracam z wywieszonym jęzorem do mojej budy, aby zasnąć snem sprawiedliwego” – relacjonował w liście do rodziny.
Rodziną, z którą utrzymywał kontakty, były ciotki, bo stosunki z ojcem się pogorszyły. Niezadowolony z malarskiej kariery syna rodziciel zaprzestał w 1891 roku wypłacania pieniędzy. Ludwik przebywał akurat w bretońskiej wiosce Crehen. „Maluję, jak jest widno, śpię, jak jest ciemno, nie tracę chwili czasu” – pisał. To wtedy przytrafił mu się przykry wypadek – podczas kąpieli o mało nie utonął. Zdarzenie to znów przywołało omamy zbliżającej się śmierci. Na jednym z pejzaży umieścił nawet ciało topielca na brzegu morza. Gdy usłyszał o postanowieniu ojca, stwierdził, że pieniędzy ma dość na miesiąc życia i na powrót do Paryża. Przeliczył się, bo w drodze powrotnej, gdy już dotarł do Rennes, skończyły się środki. Wtedy ruszył na piechotę. Nie wiemy, czy przeszedł całą trzy-stukilometrową trasę. Ale kiedyś odgrażał się, że pokona na nogach Pireneje, by „zwiedzić ojczyznę Velázqueza”. Zachowały się szkice mogące świadczyć o tej wycieczce.
De Laveaux wrócił do Paryża, choć przestał uważać go za ziemię obiecaną. „Paryż to jest straszne miasto, w którym człowiek gubi się jak mucha w powietrzu” – mawiał. Na dodatek, mimo swoich korzeni, słabo mówił po francusku. Koledzy dziwili się, że mają przed sobą rodowitego Francuza, który uważa się za polskiego malarza. Denerwowało to Ludwika, tak że przy okazji potrafił łamaną francuszczyzną „rżnąć po szlachecku prosto z mostu”. Sam malarz wolał obracać się w towarzystwie Anglików. „Angielki są piękne i rozumne” – powtarzał. Związki z wyspiarzami zaowocowały wizytą w Oxfordzie, gdzie przy okazji sprzedał kilka prac.
Zagubiony w wielkim mieście, odnajdywał spokój w Bronowicach, u Tetmajerów, gdzie poznał młodziutką Marię Mikołajczykównę, z którą miał się zaręczyć. Zdarzenie opisał w „Weselu” Wyspiański, de Laveaux występuje tam jako Widmo – tragicznie zmarły narzeczony Marysi. Ona sama, wedle słów Boya- -Żeleńskiego, była „dziwną dziewczyną, piękną”, ale „miała w sobie coś zgaszonego, jakąś melancholię”. Być może właśnie ta cecha Ludwika pociągała. Do ślubu nigdy jednak nie doszło.
Malarz zaczął nagle podupadać na zdrowiu. W szpitalu Lariboisiere lekarze „znaleźli mu zaatakowane płuco”. W liście narzekał, że karmią go „surowym mięsem i chininą”. Kuracja nie była skuteczna i Stanisław Ludwik de Laveaux zmarł 5 kwietnia 1894 roku na galopujące suchoty. Rodzinę zawiadomił któryś z kolegów. Niedługo potem przyjechał do Paryża brat malarza, Stefan, opłacił kwaterę na cmentarzu Pantin i wystarał się o pomnik. Zabrał do Polski wszystkie płótna i szkice zmarłego. Pracami udało się zainteresować polskie muzea dopiero dwadzieścia lat później. Duch de Laveaux żył już wtedy na deskach teatrów, unieśmiertelniony przez Stanisława Wyspiańskiego.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Wykorzystano: „Mus mnie woła, Ludwik de Laveaux (1868-1894)”, Kraków, Muzeum Narodowe, 2005;
Aleksandra Melbechowska-Luty, „Widmo: życie i twórczość Ludwika De Laveaux (1868-1894)”, Wrocław, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1988
Fotografie: katalogi aukcyjne, zbiory muzealne