Martyna Merkel wierzy, że każdy obraz to autoportret artysty. Pejzażami opowiada o sobie
ArtyściWierzy, że każdy obraz to autoportret artysty. Martyna Merkel przedstawia się w pejzażach, ale takich, które rodzą się w podświadomości.
Z Martyną Merkel rozmawiała Agnieszka Wójcińska
Lubisz krajobrazy, ale widzisz je inaczej niż większość ludzi…
Uwielbiam i czerpię z nich inspiracje, chociaż nie wprost. Ostatnio widziałam przez okno zachód słońca – wielka oranżowa kula, różowe niebo… Gdybym miała to przemalować, wyszedłby kicz. Ale mnie inspirują zestawienia kolorów, układ, faktura, nastrój. Zapisują się w podświadomości, a ja interpretuję je po swojemu, na przykład trawa bywa u mnie niebieska, a ziemia różowa. Bardzo lubię też kadrować – wyjmować z pejzażu elementy. Skupiam się na strukturze gór, żyłkowaniu liścia. Pamiętam, jak na jednym z plenerów zainspirowała mnie stuletnia grusza, z której opadały listki w takie rdzawe kropki. Zarówno ten kolor, jak i motyw podświadomie przeniosłam potem na swoje prace. Wcześniej rdza kojarzyła mi się niezbyt dobrze – z metalem, z rozkładem. A wtedy odkryłam jej piękno. Zasuszyłam te liście w książkach i szukałam odcienia farb, który je odda.
Skąd się wzięło to twoje patrzenie kolorami?
Z dzieciństwa, już wtedy wiedziałam, że chcę zostać artystką. Mój tata, malarz Janusz Merkel, był uczniem i asystentem profesora Józefa Hałasa. Jako dziecko jeździłam z nimi na plenery. Studenci malowali, a profesor zabierał mnie, kilkulatkę, na spacery i kazał patrzeć na liście, niebo, kukurydzę. Tłumaczył, że niebo nie musi być niebieskie, a kolby żółte, bo suche są bardziej jak ziemia. Jest moim mentorem – nauczył wyczucia koloru, zestawienia barw, które budują nastrój i formę. Zrozumiałam, że nie ma co myśleć, tylko trzeba otworzyć oczy i się rozejrzeć. Natura podpowiada niesamowite rozwiązania.
A jaki wpływ miał na ciebie tata?
Dzięki niemu żyłam otoczona sztuką. Obrazy na ścianie to dla mnie rzecz normalna. Nigdy się przy mnie nie wymądrzał, czasem tylko coś podpowiadał, kupował farby, bloki, zabierał na akademię i wernisaże. Wspólnie spacerowaliśmy po starych wrocławskich kamienicach, gdzie pokazywał mi milion warstw odłażącej farby na ścianach, choć wtedy nie rozumiałam, w czym widzi ich urok. Mieliśmy też tradycję chodzenia do Muzeum Narodowego, by oglądać sztukę średniowieczną, barokową, renesansową. Byłam na studiach, gdy powiedział mi, że zdaniem Michała Anioła każdy obraz czy rzeźba to autoportret artysty. I ja się z tym całkowicie zgadzam.
Dlaczego wybrałaś akurat pejzaże, by opowiadać o sobie?
Wyszły mi naturalnie. Najpierw malowałam je na plenerach z tatą, potem na studiach w ramach ćwiczeń tworzyliśmy realistyczne krajobrazy. A później pojechałam na roczną wymianę studencką do Porto i trochę nie wiedziałam, co tam malować. Zadzwoniłam do taty, a on mówi: popatrz dookoła. A tam ocean, wiatr, łódki na rzece Douro… Zaczęłam syntetyzować ten krajobraz. Stamtąd przywiozłam moje błękity. Kafle na budynkach w Porto, a przede wszystkim niebo, jakiego u nas nie ma – ten odcień, który zobaczyłam, gdy pierwszy raz wysiadłam z metra w Lizbonie, zawładnął mną.
Ale na dyplomie malowałaś Portugalię dużo mroczniejszą, inną niż podczas pobytu tam…
Bo otoczenie, kultura, okoliczności mają ogromny wpływ na obrazy. Gdy w 2017 roku na świat przyszła moja córka Michalinka, na płótnach pojawiły się róże i lawendowe odcienie. To było nieświadome, po prostu takie zestawienia kolorów mi wtedy odpowiadały. Ciekawa jestem, jaki wpływ na moje malarstwo będą mieli synowie bliźniacy, urodzeni miesiąc temu.
Kontakt do artystki: martynamerkel.com
Zdjęcia: archiwum artystki
Przeczytaj też: Abstrakcyjne pejzaże Anny Tajak – każdy obraz to zaproszenie do własnej interpretacji