Pierwszy dom: warszawskie blokowisko. Pierwsza miłość: Nastassja Kinski. Pierwszy występ: na ławce, wokół wianuszek dziewczyn. O swoim życiu opowiada Andrzej Krzywy, muzyk, wokalista De Mono.

Urodziłem się na warszawskim Mokotowie, ale mieszkałem tam krótko.

Mieliśmy tylko jeden pokój, kiedy więc przyszedł na świat mój brat Arek, przenieśliśmy się do nowego bloku na Służewcu. Tam spędziłem prawie 30 lat. Mieszkanie się zagęszczało, bo rodzili się kolejno Tomek i Ania. Gdy miałem dziesięć lat, zmarł nasz tata. Zrobiło się biednie, a mama tyrała na naszą czwórkę od rana do wieczora. Jednak i tak zawsze było ciepło, rodzinnie. Wszyscy się wspieraliśmy.

Pokój dzieliłem z Tomkiem. Nad biurkiem wisiały plakaty mojej ówczesnej ukochanej, Nastassji Kinski. Było to świeżo po premierze filmu „Tess” – zupełnie oszalałem na jej punkcie. W weekendy jeździliśmy na giełdę przy ulicy Wolumen, a później na Skrę, żeby wyszukiwać kolejne twarze Nastassji, ale i coś kolorowego, co ubarwiłoby szary pokój i zgrzebne meblościanki. Kupowaliśmy puszki po piwie, pudełka po zagranicznych papierosach. Teraz trudno w to uwierzyć, ale kiedyś ozdabialiśmy nimi maty przy łóżkach!

Na podwórku, które wyludniało się tylko na czas nadawania „Zorra”, „Czterech pancernych i psa” oraz przygód rycerza Ivanhoe, spędzałem mnóstwo czasu.

Ivanhoe tak mocno nas zainspirował, że razem z kolegami z podwórka staczaliśmy regularne bitwy z reprezentacjami innych bloków. Z łatwością kompletowaliśmy broń, bo wokół było mnóstwo budów. Deszczułki i listwy służyły nam więc za miecze i lance, z paździerza robiło się tarcze. Niektórzy mieli nawet hełmy, a na dużym kawałku tektury namalowaliśmy orła. Walczyliśmy w osiedlowych grupach, ale pewnego razu wkroczyła milicja, bo chłopcu z przeciwnej drużyny ktoś lancą wybił oko. I skończyło się nasze rycerzowanie.

Graliśmy w piłkę i w tenisa ziemnego, bo był to czas wielkich sukcesów Wojciecha Fibaka. No i w kapsle. Szacunek na podwórku zdobywał ten, który miał ich więcej, i w dodatku odpowiednio zrobionych. Bo to nie mógł być zwykły kapsel. Każdy musiał być specjalnie obciążony, a na wierzchu, obowiązkowo, zdobiła go flaga jakiegoś państwa. Łakomie zerkałem na sukienkę mamy zadrukowaną w… herby. Marzyłem, żeby obcięła jeden rękaw i dała mi go. Wtedy byłbym królem podwórka! Ale mama się nie zgadzała, a ja nie miałem serca zniszczyć jednej z niewielu lepszych rzeczy w jej szafie.

Królem podwórka zostałem więc dopiero w siódmej klasie, kiedy nauczyłem się grać na gitarze.

Siadałem na ławce, wokół mnie wianuszek dziewczyn. Śpiewaliśmy do późnej nocy. Wtedy pierwszy raz się zakochałem. Była zjawiskowa! Właśnie sprowadziła się z rodzicami na Służewiec i zaczęła chodzić do naszej szkoły. Wszyscy o niej marzyli, ale na balu karnawałowym tańczyła tylko ze mną. Byłem najszczęśliwszym chłopakiem na świecie. Niestety tylko trzy dni. Czwartego zobaczyłem ją z dryblasem z ósmej.

Trzymali się za ręce. Chciałem umrzeć. Mieszkaliśmy na parterze. A ponieważ był to czas amnestii, pod naszymi oknami gromadziły się podejrzane grupki. Wtedy rządzili gitowcy. Mieli ulubioną zabawę, która nazywała się „getto”. Patykiem na ziemi rysowali prostokąt z bramką. Do tej bramki wrzucali dwudziestogroszówki. Chodziło o to, żeby jedna moneta przykryła drugą, zbierało się wtedy całą pulę. Ile było przy tym emocji i przekleństw! Przy takiej muzyce codziennie zasypiałem.

Z okien miałem widok na pola, pasące się konie i krowy.

Wystarczyło wyjść z domu, przejść przez ulicę i pójść jeszcze kawałek, żeby dotrzeć do sadu, gospodarstwa, zagajnika. Bawiliśmy się w podchody, paliliśmy ogniska. Zimą na szkolnym boisku wylewano wodę, szaleliśmy więc na łyżwach od rana do wieczora. To był prawdziwy raj! Przez długie lata pod naszym blokiem pojawiał się chłop z wozem. Miał ziemniaki, warzywa, jajka. Nie trzeba było nigdzie chodzić. Nawet gdy wokół wyrosły już nowoczesne sklepy Społem, ciągle przyjeżdżał ten ruchomy bazarek. Wyglądało to absurdalnie, ale zawsze patrzyłem na niego z sentymentem.

Byłem pewien, że całe życie spędzę w bloku na Służewcu, ale kiedyś zgadałem się z kolegą, akustykiem, który zmienił branżę na budowlankę. Na pięknej ekologicznej polanie pod Warszawą budował osiedle.

Zapytał, czy chciałbym tam mieszkać. Jasne, że chciałem. Po wielu zmaganiach z bankami, które udzielały mi kredytów, dom stanął. Mieszkam w nim już od 15 lat. Za panowania pierwszej żony był sterylny, nowoczesny, minimalistyczny. Trochę jak muzeum. Jednak od siedmiu lat jestem w nowym związku i teraz nasze mieszkanie wygląda zupełnie inaczej. Trochę jak wiejska chata. Jest czysto, nie ma kurzu, ale… to, delikatnie mówiąc, artystyczny rozgardiasz. W którym zresztą całkiem dobrze się odnajdujemy.

Dużo starych mebli, głównie z okresu międzywojennego. Mnóstwo cudownej zbieraniny, obrazów, zdjęć, które moja żona potrafi wykorzystać w niebanalny sposób. Kocha anioły, które wiszą wszędzie, gdzie się da. Dużo książek, kwiatów, bibelotów. Dom żyje pełną piersią. Mam tu swój gabinet, małe studio nagrań, a także ścianę płaczu, czyli miejsce, gdzie oprawione w ramy wiszą złote i platynowe płyty, dyplomy, nagrody. Ze Służewca przywiozłem wiele rodzinnych pamiątek, ale jedna jest szczególnie cenna. To szpulka ze sklejki. Kiedyś nawinięty był na nią kabel telefoniczny.

Mama przyniosła ją z pracy, była telefonistką. Często siadała na niej jak na stołku i obierała ziemniaki. Szpulka służyła też jako półka, stolik. Dziś jest u mnie. I jest cenniejsza niż diament.


Wysłuchała: Sonia Ross
Zdjęcia: Piotr Fotek/Reporter, Archiwum Prywatne