Joanna Klimas ma rękę nie tylko do mody, ale i do miejsc. Gdy innych ciągnęło na główne ulice, ona otwierała pracownie w starych podwórzach i fabrycznych halach. Dziś każdy chce tam być.

Moje mieszkanie jest jak ubrania, które projektuję – minimalistyczne. Najlepiej czuję się w surowych, klasztornych wnętrzach.

Od ponad dwudziestu lat praktykuję zen, który kładzie nacisk na formę i porządek. Co rok wyjeżdżam na zjazd ango, wstajemy wtedy o 4.30, zakładamy szaty przypominające kimona i bijemy sto osiem pokłonów. A potem przez godzinę czyścimy metrowy kawałek ścieżki, usuwamy kamyczki, wyrywamy źdźbła trawy. Kiedy wracam do domu, wszystko chowam do szaf, podsuwam pod ściany, żeby zostawić jak najwięcej przestrzeni.

Minimalizmem odreagowuję lata 80., najgorszy okres w historii mody – złote legginsy, bluzki z cekinami, połyskujące paski, potworną plastikową biżuterię. Ja postawiłam na rzeczy proste, stonowane. Chciałabym, by kobieta, którą ubieram, czuła się swobodnie i wyglądała szlachetnie, by rzecz służyła jej, a nie ona rzeczy.

Problem tylko w tym, że większość osób traktuje minimalizm dosłownie – urządza dom, jakby zaraz miała się w nim odbyć sesja do magazynu wnętrzarskiego, wszystko jest takie do bólu sterylne. Moja wersja jest bardziej udomowiona. U mnie na Młocinach przeważają co prawda biel, brązy i czerwień (na podłodze), ale trochę je ociepliłam meblami. Obok industrialnej kuchni stoi szafa z Koła. Dziś takie zestawianie starego z nowym to nic nadzwyczajnego, ale gdy się urządzałam, nie było oczywiste.

Minimalizm jest mi bliski również dlatego, że pozostawia przestrzeń. To dla mnie ważne w pracy, bo nie szkicuję ubrań na papierze, tylko upinam tkaninę na manekinie. Lubię materiały techniczne, o fakturze jak papier albo siermiężne. W domu mam ręcznie tkane surowe dywany, błękitny i czerwony, z Karali w Indiach. Ale ubrań z takich materiałów nie dałoby się nosić. Więc na co dzień używam głównie jedwabi.

Nic nie zapowiadało, że będę projektowała. Nawet szyć nigdy nie umiałam i nadal nie umiem.

Za rysowaniem też nie przepadam – zraziłam się chyba w piątej klasie podstawówki, gdy koleżanki malowały słoniki z ogonkiem, a mnie nie wychodziły. Co do mody, byłam całkowitym zaprzeczeniem siebie dziś. W dzieciństwie, wiadomo, zakładałam słodkie sukienki a` la „Jezioro łabędzie” szyte przez babcię, do kompletu z ogromną kokardą na włosy. Potem nastał czas buntu: nosiłam szerokie podarte dzwony i wyrazistą biżuterię – ogromne kolczyki, bransolety. Furorę robiły w mojej szkole, w Żmichowskiej, dżinsowe, rozszerzane na dole ogrodniczki, które przywiozłam z Paryża. Albo białe lakierki na słoninie kupione na wakacjach w Jugosławii.

Wiele lat później poszłam w nich do ślubu, do tego miałam zaprojektowaną przez siebie jasną lnianą sukienkę wyszywaną białymi kwiatami i biały amerykański płaszczyk retro wyszperany na ciuchach w warszawskim Rembertowie (to taki niegdysiejszy Stadion, gdzie dotykało się Zachodu). Od studiów moim kolorem jest czerń.

Potrafiłam założyć ciemny długi płaszcz, a do tego kontrastową żółtą apaszkę. Po korytarzach uczelni chodziłam w męskich kapeluszach z rondem – kupowałam je u zaprzyjaźnionego kapelusznika obok kina Luna – i z cygarem w ustach. Chłopaki szeptali, że jestem trudno dostępna. Wiecznie latałam po komisach i tylko buty zamawiałam u Kielmana. Dopiero gdy zaczęłam projektować, przestałam bawić się ubiorem. Jestem takim szewcem, co bez butów chodzi.

Za modę zabrałam się przypadkiem. Znajomi zaproponowali, żebym pomogła im podźwignąć firmę odzieżową.

Imponowali mi, pracowali dla nich projektanci z Mody Polskiej. To był czas zmian, ludzie podejmowali nowe wyzwania. Wzięłam urlop w Laboratorium Psychoedukacji, gdzie pracowałam jako terapeuta – bo jestem psychologiem – i zajęłam się marketingiem, o samodzielnym szyciu ubrań nie myślałam... Ale któregoś dnia zaczęłam, dla zabawy, upinać na manekinach tkaniny. I tak mi zostało do dziś. Pierwszy profesjonalny projekt?

Stroje dla hostess podczas pokazu mody Sonii Rykiel – proste sukienki w granatowym kolorze, spód miały gładki, a wierzchnią warstwę i rękawy z przezroczystej jedwabnej żorżety. Moje prace nieoczekiwanie zdobyły rozgłos i wkrótce zostały opublikowane w pierwszym polskim wydaniu „Elle”.

W 1998 roku jako jeden z dwunastu europejskich projektantów zaprojektowałam suknię do kalendarza „Absolut". Do zawodu terapeuty nigdy nie wróciłam. A chwilę potem otworzyłam pierwszy w Polsce projektancki butik. Na Chmielnej w Warszawie. W podwórzu. Nikt wtedy jeszcze podwórek nie doceniał. Ale mnie urzekły ceglane ściany, wysokie okna i klimat przedwojennej kamienicy.

Mam słabość do wielkich okien. Wychowałam się w olsztyńskiej kamienicy, z ogromnymi oknami, szerokimi parapetami i kaflowymi piecami.

Zaniemówiłam, gdy w 1997 roku zobaczyłam takie wielkie okna na Burakowskiej – wtedy zupełnie zapomnianej – gdzie przeniosłam z Targówka swoją pracownię. To tam powstały kostiumy do „Oniegina” w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Drugi raz oszalałam na punkcie okien, gdy szukałam mieszkania – spodobało mi się to obecne, bo na jednej ogromnej ścianie okna ciągną się od podłogi aż po sufit. Rok temu znów zawróciły mi w głowie, na Muranowie – rozglądałam się za nowym lokum na atelier, miałam do wyboru Bracką, ale gdy zobaczyłam te okna... Bracka jest taka paryska, oczywista, nie chciałam stylizować się na świat, który nie jest mój.

Tymczasem Muranów leży trochę z boku, i ja tak wolę. Niektórzy mówią, że nowa pracownia przypomina dom. Mamy salon- -przymierzalnię z bufetem i gabinet-pracownię dla krawcowych. Na antresoli jest biblioteka z czasopismami o modzie i sztuce. Niedawno powstał ogródek. W atelier odbywają się spotkania członków stowarzyszenia Stacja Muranów, które przywraca pamięć o tym unikatowym warszawskim osiedlu. Zorganizowaliśmy już na Nowolipkach kiermasz starej książk i w atelier gościłam Józefa Hena, który się tutaj urodził.

Gdy tylko wprowadziłam się na Muranów i zaczęłam rozglądać po okolicy, miałam podobne odczucia jak przed laty na Burakowskiej. Wokół rozpadające się warsztaciki, a przed oczami czarno-białe fotografie Chelsea. Wróciły wspomnienia z Nowego Jorku. Chelsea znam z czasów, gdy jej nie doceniano: nie było restauracji Roberta De Niro czy pracowni Alexandra McQueena. Zaglądałam tam do ulubionych galerii: na przykład Marleny Dumas (gdybym była malarzem, to bym malowała jak ona).

Dziś na Chelsea nie ma gdzie palca wetknąć. Z naszej Burakowskiej też zrobił się modny adres. Marzy mi się, żeby tak samo zmieniał się Muranów, a na Nowolipkach wyrastały jeden po drugim kawiarniane ogródki, żeby tętniło życie.

Wysłuchała: Monika Utnik-Strugała
Fotografie: Jerzy Dudek/Fotorzepa