Henryk Hipolit Rodakowski wcale nie miał zostać malarzem. I to słynnym na całą Europę. Mało tego – nie powinien nawet zostać mężem własnej żony.

Gdyby położył uszy po sobie i podporządkował się woli ojca, zostałby adwokatem albo dobrze opłacanym urzędnikiem. Czekałoby go życie wygodne i nudne jak flaki z olejem. Los jednak chciał inaczej. Zamiast ślęczeć przy biurku, Rodakowski tryumfował na paryskim Salonie.

Odbierał hołdy od samego Eugene Delacroix, a w wolnych chwilach wydawał pieniądze zarobione przez pierwszego męża swojej połowicy, baronówny von Salzgeber. Oczywiście te dobrodziejstwa nie spadły z nieba. W ich osiągnięciu dopomogły Henrykowi talent, silna wola i kilka zbiegów okoliczności. Początki były trudne. Jego ojciec, wzięty lwowski adwokat, ciężko pracował na swój sukces.

Zaczynał od zera, by po latach dorobić się małej fortuny. Udało mu się nawet wystarać o odpowiednią (czytaj: bogatą) żonę. Malutka, pulchna i wesolutka Maria z Singerów była przeciwieństwem męża, jednak bez problemu się dogadywali, na co najlepszym dowodem była szóstka potomstwa. Rodakowski senior starannie zaplanował życie każdego z dzieci.

Zgodnie z tym planem w 1833 roku dziesięcioletni Henryk został umieszczony (jak jego dwaj starsi bracia) w Theresianum, wiedeńskiej szkole-zakładzie wychowawczym kształcącym przyszłych urzędników i mężów stanu. Nikogo nie obchodziło, że czuł się tam źle. Szkoła cieszyła się doskonałą opinią, panowała w niej żelazna dyscyplina, a na dodatek patronatem objął ją sam cesarz! Cóż przy takich rekomendacjach znaczą fanaberie dzieciaka?

Henryk jednak nie dawał za wygraną. Dwa razy próbował uciec. Bezskutecznie. Wreszcie, osłabiony stresem, poważnie się rozchorował. Po jakimś czasie doszedł do siebie, ale od tamtej pory uskarżał się na słabą pamięć. Jednak miesiące spędzone w łóżku na coś się przydały – Henryk zaczął rysować i odkrył w sobie pasję oraz talent, które miały zmienić jego życie.

W 1841 roku Rodakowski grzecznie zdał maturę i zapisał się na studia prawnicze. A potem jeszcze grzeczniej poprosił ojca o zgodę na… równoczesne studiowanie malarstwa. Do prośby dołączył kilka malowanych olejami studiów głów, na dowód, że potrafi posługiwać się pędzlem! Prośba została rozpatrzona pozytywnie i Henryk mógł uczyć się u wziętych wiedeńskich artystów. Dla przyjemności, rzecz jasna, bo miał być prawnikiem i już. Tyle że sztuka już dawno wygrała wojnę o jego serce.

Studia prawnicze dociągnął do końca, ale potem uznał, że już dosyć podporządkowywania się. Wyjechał do Paryża, do pracowni Leona Cognieta – malarza cenionego wówczas wyżej od Ingresa i Delacroix – który skupił wokół siebie grupę polskich uczniów. Rodakowski wsiąkł w życie polskiej emigracji, a każdą wolną chwilę spędzał przy sztalugach. Tatuś nie był zachwycony.

Z „fanaberiami” syna pogodził się dopiero, kiedy w 1850 roku Henryk odwiedził rodzinny Lwów. Okazało się, że całe miasto pragnie poznać „młodego malarza z Paryża” i rozpływa się z zachwytu nad jego obrazami. Ten sukces towarzyski oraz namalowany wówczas „Portret ojca” przekonały surowego rodzica, że Henryk ma większą szansę odnieść sukces jako artysta niż jako urzędnik.

Z ojcowskim błogosławieństwem Rodakowski ruszył na podbój Europy. Zgłosił obraz na Salon i odniósł spektakularny sukces. Za „Portret generała Henryka Dembińskiego” otrzymał złoty medal I klasy (był pierwszym i jedynym obcokrajowcem tak wyróżnionym na Salonie). Wniosek o przyznanie mu nagrody złożył sam Eugene Delacroix. Rok później furorę zrobił „Portret matki”. Krytyka piała z zachwytu, a Delacroix oświadczył wszem i wobec, że obraz jest „prawdziwym arcydziełem”, które jako jedyne rekompensuje „smętne” wypociny reszty uczestniczących w Salonie artystów.

Po takiej rekomendacji kariera Rodakowskiego ruszyła z kopyta. Zdarzały mu się oczywiście niepowodzenia, jak nieprzyjęcie na Wystawę Światową obrazu przedstawiającego bitwę pod Chocimiem. Ta porażka tak dopiekła malarzowi, że własnoręcznie posiekał dzieło na kawałki! Nigdy nie pogodził się z tym, że choć był wybitnym portrecistą, nie radził sobie z malowaniem scen wielopostaciowych.

Jego obrazom o tematyce historycznej zarzucano „brak złudzenia prawdy”. Ukazane na nich osoby trwają w teatralnych pozach, sztywne niczym manekiny. Biedny Rodakowski bolał nad tym mankamentem swojej twórczości, ale zaszczyty oraz niezliczone pochwały skutecznie poprawiały mu humor i umacniały wiarę we własny talent.

Zaprzyjaźnił się serdecznie z wielkim Delacroix i Juliuszem Kossakiem, który w 1855 roku stawił się we francuskiej stolicy ze świeżo poślubioną żoną. Rodakowski na pewno zazdrościł przyjacielowi szczęścia w uczuciach. Sam miał na koncie bolesny zawód miłosny – na początku studiów prawniczych zakochał się w Kamili von Salzgeber, lecz bez wzajemności. Nie wiadomo, czy to pannie nie spodobał się adorator, czy rodzice wyperswadowali jej związek z niezbyt zamożnym studenciną.

W każdym razie Kamila wyszła za mąż za bankiera Blühdorna, a Rodakowski przez kilkanaście lat leczył złamane serce przelotnymi związkami i pogonią za sławą. A jednak los dopisał do tej smutnej historii niespodziewany „happy end”. W 1859 roku Kamila owdowiała i przeprowadziła się do Paryża.

Podobno pierwszą osobą, jaką tam spotkała, był Henryk. I zaiskrzyło! To, co nie udało się studentowi i młodziutkiej baronównie, poszło rozchwytywanemu malarzowi i bogatej wdowie jak z płatka. Wyprawili huczne wesele, urodziła się dwójka dzieci, a Henryk i Kamila do końca życia byli w sobie zakochani jak para nastolatków. „Bądź mądra, nie gryź się zbytnio, pomyśl, że jesteś kochana tak, jak żadna inna kobieta” – pisał Rodakowski po latach.

Fortuna zmarłego bankiera Blühdorna sprawiła, że Henryk nie musiał zarabiać malowaniem. Mógł podróżować po Italii, przeprowadzać się dokąd tylko zapragnął. Wrócił do Lwowa, potem kupił majątek Bortniki, gdzie kilka lat pędził spokojny żywot, a gdy zatęsknił za miejskim gwarem, przeniósł się do Wiednia, by pod koniec życia osiąść w Krakowie. Malował rzadko, ale jego obrazy wciąż wzbudzały zachwyt.

Gdy w 1872 roku wystawił na Salonie portret swojej pasierbicy Leonii Blühdorn, publiczność i krytycy zakochali się w widniejącej na płótnie pełnej powabu młodej kobiecie. Sęk w tym, że panna Leonia w rzeczywistości była kompletnie pozbawiona uroku, którym na obrazie obdarzył ją kochający ojczym. Jeszcze w roku 1891 na wpół oślepłego Rodakowskiego stać było na namalowanie arcydzieła. „Portret córki” to ostatni i jeden z najlepszych olejów artysty. Brak możliwości malowania Henryk rekompensował sobie życiem towarzyskim i społecznym.

W Krakowie cieszył się sławą wielkiego autorytetu – został dyrektorem Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych i przewodniczącym Komitetu Muzeum Narodowego, aż wreszcie powierzono mu misję zreformowania Szkoły Sztuk Pięknych. Niestety, życzliwy zazwyczaj los spłatał Henrykowi brzydkiego psikusa. Nominację doręczono mu w Wigilię 1894 roku, a cztery dniu później pan dyrektor zmarł nagle, o drugiej w nocy… ślęcząc nad swoją mową rektorską.


Tekst: Weronika Kowalkowska
Wykorzystano: „Henryk Rodakowski”, Teresa Stepnowska, Warszawa, 1983;
„Henryk Rodakowski”, Anna Król, Wrocław, 2001
Fotografie: katalogi aukcyjne, archiwum

reklama