Spotkali się w wieku dojrzałym. Wlekli za sobą pokręcone historie rodzinne, burzliwe dawne związki i ich konsekwencje. Jednak udało im się „miękko wejść w swoje przyzwyczajenia”.

Bo poza miłością, połączyła ich namiętność – do przedmiotów. Cennych, szlachetnych, obrosłych familijnymi legendami oraz anonimowych, tandetnych, zwożonych z całego świata. W obydwu przypadkach liczy się jakość niewymierna: dusza. Bo ich zdaniem obiekty, jak ludzie – bywają uduchowione lub nie.

Joanna Buszewicz jest psychologiem. Maciej od 26 lat prowadzi na warszawskiej ASP Pracownię Projektowania Książki (Wydział Grafiki). To klasa mistrzowska, dla dyplomantów. Bo profesor jest guru w swej dyscyplinie. Ma na koncie około dwustu tomów zaprojektowanych od A do Z plus ponad czterysta okładek. O jakości jego dokonań najlepiej świadczy lista nagród, z których najważniejsze to przyznany dwadzieścia trzy razy (rekord!) laur za Najpiękniejszą Książkę Roku. Czy nadmiar przedmiotów nie przeszkadza w projektowaniu, pytam Macieja. – Skąd, przecież to moi aktorzy! – śmieje się grafik. – Kiedy kupujemy jakąś rzecz, nie zawsze wiem, jak jej użyję, ale czuję, że powinna zagrać w jakimś projekcie. I pokazuje na czerwone szpilki ze złotym środkiem. Taki gadżet u faceta? – Te pantofle dwukrotnie mi pozowały – wyjaśnia artysta. – Najpierw użyłem ich do plakatu zapowiadającego uwerturę „Kopciuszka” Rossiniego; miesiąc później zagrały w ilustracji do wiersza Brzechwy o sójce, co wybierała się za morze.

Rozciągliwa tkanka

Nie ma szans, by pasja kolekcjonowania rzeczy osobliwych im przeszła. Efekt – stumetrowe mieszkanie w przedwojennej kamienicy na Dynasach można zwiedzać jak panopticum. „Busze” dobrze się czują w lawinie przedmiotów, która niejednego przyprawiłaby o oczopląs. Mimo to lokal jest przyjazny i wygodny dla rodziny, służy pacjentom Joanny, a także może pomieścić pół setki przyjaciół domu, którzy co najmniej dwa razy w roku gromadzą się tu na pieczeniu pierników (przed Bożym Narodzeniem) i malowaniu pisanek (przed Wielkanocą). Siadam na „fotelu zwierzeń”, surogacie kozetki Freuda. Obok – niski stoliczek, na nim paczka chusteczek: osoby, które szukają pomocy u psychologa, nierzadko muszą osuszyć oczy. Z tyłu na ścianie rozpościera się wełniana tkanina w geometryczny wzór, charakterystyczny dla Huculszczyzny. Dziadkowie Joanny dostali ją tuż po ślubie, na początku lat 20. ubiegłego stulecia. Modne były wtedy turystyczno-krajoznawcze wyjazdy na Kresy. Dziadkowie zwiedzali wschodnie tereny, jeździli od jednego zaprzyjaźnionego majątku do następnego. Kilim kupili na Targach Sztuki Huculskiej. Przetrwał drugą wojnę i powstanie zakopany w ogródku, w beczce. Jego renowacja trwała ponad dziewięć miesięcy.

Joanna nazywa to miejsce „ścianą płaczu”. Może tapiseria wzmaga łkanie? Nie, jakaś pacjentka uznała nawet, że regularny, geometryczny ornament wycisza, pomaga uporządkować emocje.

Wyścig do sekretarzyka

Dzielą też upodobanie do dyliżansów. Tak nazywają aranżacje przedmiotów. Niefunkcjonalne, ale intrygujące „piramidki”, ułożone tak, żeby jedna rzecz wystawała spod drugiej. Co jakiś czas dyliżanse są przepakowywane, powstają nowe układanki. Specjalnie dla mnie Maciej zdejmuje dyliżanse z sekretarzyka w chińskim stylu. Początek XIX wieku, czarne tło, srebrzystozłociste polichromie. To dziwo-cudo wypatrzyli w Desie przy placu Trzech Krzyży. Krążyli wokół niego, ale brakowało im kasy. Jednocześnie na sekretarzyk zaczaił się Franciszek Starowieyski, lecz nie miał już w domu miejsca. Słynnego artystę-kolekcjonera wyprzedzili o włos. Któregoś dnia Maciejowi wpłynęła na konto wystarczająca suma. Ledwo zdążyli kupić mebel, a wtedy pojawił się Starowieyski. Właśnie przestawił coś w mieszkaniu, żeby wstawić sekretarzyk.

Było, minęło, jest

Kamienicę na Dynasach wybudowano w połowie lat 30. Wtedy było to nowoczesne osiedle, sąsiedni dom otrzymał nawet tytuł Mistera Warszawy. Ładna architektura, z klimatem. Ale nie dla babki Joanny, sanacyjnej pułkownikowej! Ona uważała to miejsce za osobistą klęskę, choć „wychodziła” je u samego Bieruta, bez koneksji czy łapówek. Locum na Dynasach miało stanowić rekompensatę za przedwojenny dom przy ulicy Olimpijskiej, utracony za komuny. Po wyzwoleniu zajęli go dzicy lokatorzy. Prawowitych właścicieli powitali z siekierą w ręku. Pozwolili tylko przekopać ogródek, aby wydobyć zachomikowane w beczkach pamiątki i cenne przedmioty. Babka nawet tego nie używała. Przedmioty opakowane w bibułki czekały na lepsze czasy – na odzyskanie willi. Co nigdy nie nastąpiło.

Z czasem rodzinny „skarb” przeszedł w ręce jej córki. Teraz Joanna przenosi na Dynasy przedmioty latami używane przez mamę, która niedawno zmarła, i konstruuje z nich kolejne dyliżanse.

Tekst: Monika Małkowska
Stylizacja i fotografie: Małgorzata Sałyga, Mariusz Purta

reklama