W domu i na obrazach Joli Wagner rządzi codzienność. Otwarta szminka, niedbale rzucony ręcznik, okruchy chleba na talerzu... Życie staje się sztuką.

Willowa dzielnica w centrum Łodzi. Domy cofnięte od ulicy, schowane wśród zieleni. Nie ma tu secesyjnych pałaców fabrykantów, ale wprawne oko zaraz wypatrzy smaczki powojennego budownictwa. Dom artystów Joli i Marka Wagnerów został zaprojektowany w latach 60. Wtedy jego prosta bryła, podniesiony dach i duże okna były symbolem nowoczesnej architektury. Kręcono tutaj nawet „zagraniczne” sceny do szpiegowskiego filmu „Na krawędzi” w reżyserii Waldemara Podgórskiego.

Wagnerom spodobały się przestronne wnętrza i ciekawe detale, jak chociażby ażurowe ścianki w salonie. Jakież było ich zdziwienie, kiedy panowie z ekipy remontowej ochoczo zabrali się do ich zamurowywania. Nowi właściciele nie chcieli o tym słyszeć, bo owe kółka wycięte w betonie podkreślają charakter wnętrza i świetnie pasują do kolekcji – mebli i ceramiki, pamiętających lata 60.

W sztuce i wzornictwie tej epoki najbardziej podoba im się właśnie prostota i pomysłowość. Jola od lat gromadzi porcelanowe serwisy, talerze na ścianę malowane w zabawne „picassy”, popielniczki. – I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu nikt nie doceniał ich urody. Lądowały w komisach za marne parę groszy. Teraz to wzornictwo ma coraz więcej fanów i ceny poszły lekko w górę. Nie mam już tej satysfakcji, że upolowałam świetną rzecz za małe pieniądze – opowiada.

Wnętrze domu wygląda, jakby wyszło spod ręki wytrawnego stylisty, ale Jola wyjaśnia, że to efekt życiowej konieczności. – Kiedy dwanaście lat temu sprowadziliśmy się tutaj, zdobycie fajnych mebli graniczyło z cudem – wspomina. A nie wyobrażała sobie meblościanki Kopernik czy narożnika identycznych jak u sąsiadów.

Wagnerowie wyprzedzili modę na vintage. Patrząc na stylowe meble w salonie, trudno uwierzyć, że większość z nich została uratowana ze śmietników. Zresztą zrobione z prawdziwego drewna okazały się znacznie trwalsze niż współczesne. – Wytrzymały już tyle lat, a stoły i fotele mają niebanalne kształty – zachwyca się Jola. – Wystarczyło tylko wymienić zniszczoną tapicerkę. Stoliki mąż zawozi do lakierni samochodowej. Pryśnięte lśniącą czernią czy czerwienią wyglądają jak nowiutkie ferrari. Ogromna z tego przyjemność, a koszt niemal zerowy.

Łazienka też wzięła się ze sprzeciwu na dostępną w sklepach masówkę. – Zdobyliśmy gdzieś białe kafelki, ale Marek zaczął narzekać, że takie zwyczajne… A ponieważ lubi mój charakter pisma, wymyślił, żeby zrobić na nich napisy. Pamiętam, jaką to mi sprawiło przyjemność. Potem kafle wypaliłam w kuchennym piekarniku – wspomina artystka.

Pracownia Joli jest przechodnia, ulokowana w newralgicznym punkcie między kuchnią a salonem. Koty wskakują na stół, z wdziękiem przeciągają się na stertach rysunków. Stoły na kobyłkach odkupiła niedawno z likwidowanego biura projektowego, dorzucili jej jeszcze rulony kalki pokrytej technicznymi planami. Teraz czarnym i czerwonym tuszem nanosi na nie własne rysunki, przetwarza, dodaje kolejną warstwę. Na koniec wszystko pokrywa woskiem.

W pracach Joli zawsze można było zobaczyć przedmioty z domowego otoczenia, filiżanki, dzbanki, buty. – Nie mam zamkniętej pracowni, bo nie chcę odizolować się od codziennych spraw – mówi. Przyznaje, że w domowym otoczeniu znajduje mnóstwo inspiracji. – Wystarczy się rozejrzeć. Jak ciekawie na biało-czarnej podłodze wygląda miska z wodą naszego Miśka, jak ładnie pada światło na gazetę na stole. Nic, tylko malować!


Tekst: Małgorzata Czyńska
Stylizacja: Joanna Jarmolińska
Fotografie: Michał Przeździk

reklama