Zapisywałem tony papieru, raczyłem się koniakiem, biurko setki razy przestawiałem, przebierałem się nieustannie. Kiedyś pisanie wymagało wysiłku, dziś to nawyk – opowiada Jerzy Pilch.

Rodzinny dom Jerzego Pilcha

Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Nasz dom w Wiśle nie był siedliskiem posępnych lutrów. Jak trzeba było pościć, to się pościło, ale i śmiechu było niemało. Często, zdaniem babki Czyżowej, mamy mojej mamy, było go aż za dużo. Dlatego narzucała nam żelazną dyscyplinę. Dziadek na przykład był kochanym człowiekiem, ale strasznie się jej bał. A ponieważ lubił wypić w towarzystwie, więc miał odliczony czas, kiedy ma pójść do pracy, bo był naczelnikiem poczty, i kiedy ma z niej wrócić. W drodze powrotnej do domu wpadał zatem na chwilę do „Piasta”, walił kilka setek i potem mówił babce: „A teraz se hócz!”.

Babka miała też przemożny wpływ na moje wychowanie, ponieważ gdy tylko pojawiłem się na świecie, przejęła nade mną opiekę. Uznała, że moja 17-letnia matka do tego się nie nadaje i powinna pójść na studia. Dziesięć lat spędziłem więc w Wiśle, gdzie zaliczyłem trzy klasy podstawówki. Dopiero później zamieszkałem z rodzicami w Krakowie.

Jedzy Pilch: jak zostałem pisarzem...

Wtedy nawet nie marzyłem, żeby być pisarzem, tylko głównym bombardierem Górnika Zabrze. Najbardziej lubiłem chodzić z ojcem na mecze piłki nożnej, czasem na kilka dziennie. Nasze relacje nie były jednak przyjacielskie. Szczerze mówiąc, stary dawał mi w dupę. Był owładnięty niesłychaną ambicją. Ale to dzięki niemu sięgnąłem po książki wielu znakomitych autorów, w tym jego ukochanego Tomasza Manna. Sam, oczywiście, nie kupiłbym „Czarodziejskiej góry”. Zainteresowania literackie zaszczepił mojemu ojcu biskup Andrzej Wantuła, którego ojciec Jan Wantuła był pisarzem ludowym. Pamiętam ogromne regały z książkami w jego domu, zapach książek i jabłek, kiedy składaliśmy mu wizyty.

Widziałem tam po raz pierwszy „Faraona” z dedykacją Bolesława Prusa i inne dzieła. Mój ojciec tę bibliotekę po nim odziedziczył. A ja z kolei przejąłem od niego. W naszym domu książki były szalenie ważne. Co tu gadać, zostałem wychowany na geniuszach.

Co mnie skłoniło, żeby pisać?

Są dwie opcje, mam dwa cytaty na tę okazję. Jedna Kieślowskiego, który na pytanie, co go skłoniło do zrobienia filmu, odpowiedział: „Bo nic innego nie umiem”. Ale wolę odpowiedź Kołakowskiego. Kiedy zapytali go, dlaczego zajmuje się filozofią, powiedział, żeby mieć w ręku jakiś fach. To ja też tak mówię. Dzisiaj wielka ulga, bo postanowiłem, że nie usiądę do pisania, obejrzę mecz piłkarski, będę miał wywiad i laba.

Zwykle siadam rano przy klawiaturze. O młodych piłkarzach mówi się, że sercem do gry nadrabiają braki w technice. No więc ja też tak miałem. Braki talentu nadrabiałem pracowitością (śmiech). Czegóż ja dawniej nie robiłem! Zapisywałem tony papieru, raczyłem się kawą, koniakiem, winem. Biurko setki razy przesuwałem pod ścianę i z powrotem pod okno. Wstawałem bladym świtem i ślęczałem do późnej nocy. Papierosy paliłem. Przebierałem się nieustannie, bo wydawało mi się, że mój wygląd zewnętrzny ma wpływ na rodzaj prowadzonej przeze mnie narracji. Pisanie wymaga codziennego wysiłku.

Dziś budzę się i o tym myślę, to jest latami ćwiczony nawyk psychofizyczny. Nie wyobrażam sobie życia bez pisania. Wydawnictwo Literackie w czerwcu wydało moją najnowszą książkę „Zuza albo czas oddalenia”, w której nie brak wątków miłosnych. Za Zuzą, zwaną w pewnych kręgach Zmysłową Żanetą, bohater podąża w ciemne zaułki Warszawy, krainę męskiego pożądania. Mimo zatracenia się w ramionach księżniczki solarium i silikonu, nie traci poczucia humoru i ironii, z jaką spogląda na swoje swawole. Nic więcej nie zdradzę.

Myślę, że napisałem kilka dobrych książek, wśród których „Pod mocnym aniołem” doczekała się ekranizacji. To powieść w połowie autobiograficzna, będąca zapisem zmagań z alkoholizmem. Ale szczerze mówiąc, za nią nie przepadam. Nie lubię pijaków (śmiech). Większość alkoholu wypiłem sam, ewentualnie gadając przez telefon, ale nie zdarzyło mi się, żeby jakiś felieton powstał na lufie, może poza jednym, który na gazie podyktowałem. Jak piłem, to nie pisałem, gorzała siadała mi na warsztat. Teraz nie piję, nawet kawy do ust nie wezmę, bo mam od razu dygot… Lekarze twierdzą, że nie jest to choroba Parkinsona w klasycznym wydaniu, tylko drżenie samoistne. Jeszcze rok temu spodni na tyłek nie mogłem wciągnąć, tak mi się ręce trzęsły. Nie mogłem też zapiąć sam guzików koszuli, zakręcić butelki. Dziś już mogę, ale z trudem mówię. A to nic.

Jerzy Pilch: choroba daje nadzieję na zdrowie

Jak widzisz, cały jestem okablowany. Tutaj, gdzie są wystające rożki (odsłania włosy z czoła), wszczepili mi dwie elektrody. Przewody z nich idą do baterii pod obojczykiem. Doszło do tego, że stymulują mnie prądem. Gdybym wybrał się gdzieś samolotem, to nafaszerowany elektroniką zacząłbym na lotnisku niechybnie dzwonić (śmiech).

Dawniej miałem poczucie, że jestem zwycięski, że wygrywam. Że stoję pod bramką, a Bóg mi dobre piłki centruje. Z sytuacji, które były zagrożeniem dla zdrowia, udawało mi się długi czas wychodzić na prostą. A teraz ręce mi się trzęsą, nie mogę gadać, niemota! Bóg tak długo szczodrze mnie obdarowywał, a teraz na starość robię się sceptyczny. Normalnie ludzie na starość zbliżają się do Boga, ja odwrotnie. Gorliwość mojej wiary osłabła. Babka Czyżowa obcowała tylko z dwoma książkami: z Biblią i atlasem samochodowym, choć nigdzie nie podróżowała, czego bardzo żałowała. Nigdy nie była w Warszawie, najdalej zajechała do Krakowa. I mówiła: „Cztery razy przeczytałam Ewangelię”. Jej religia była głęboka, choć wydała mi się nieco dziwna. Pamiętam, jak nasłuchiwała Wolnej Europy, z uchem przyklejonym do radioodbiornika, albo kazań katolickich. A potem gasiła radio w swoim pokoju i mówiła: „Piękne kazanie”. W pełni realizowała ekumenizm.

Trochę żałuję, że tak wcześnie opuściłem Wisłę, bo to była kopalnia tematów. Na przykład przychodził listonosz do mojej babki i trzy godziny deliberowali o duchu jasności i duchu ciemności. Nie pamiętam tych rozmów, więc musiałem to w swoich książkach wymyślać. A gdybym tam został, w końcu wysłuchałbym ich rozmowy i opisał.

Ostatnio, będąc u matki w Wiśle, zorientowałem się, że doskonale pamięta, kto i jak reagował na moją twórczość. Za moją namową prowadzi dziennik, w którym literalnie zapisuje wszystko. Nie zaglądam do niego, broń Boże, ale widzę, że stała się prawdziwą strażniczką mojej twórczości. Zabierałem ją na moje pierwsze wieczory autorskie do Cieszyna i Wisły. Ale zawsze tak celowałem, żeby zdążyć na ostatnią minutę. Czekanie na własny wieczór autorski było dla mnie męką, a dla niej tak stresującym przeżyciem, że aż traciła z nerwów przytomność.

Pamiętam zdarzenie: mam wejść na scenę, a moja matka ledwo żywa przy organizatorkach nagle mówi: „Popraw sobie włoski”. Od tamtej pory byłem ostrożniejszy. Wkurzało mnie też, kiedy przy ludziach nazywała mnie Pilszkiem. Robotnicy kiedyś remontowali nasz dom w Wiśle i często pytali, co syn robi w Warszawie. A ona: Pilszek to, Pilszek tamto. Majster nie wytrzymał i zapytał: „Jak pani do niego mówi, Pilszek? To nie jest piknie” (śmiech). Ale nie chciałbym, aby to zabrzmiało, że się na nią uskarżam. Przekroczyła już osiemdziesiątkę i trzyma się świetnie. Zapewne tę formę zawdzięcza swojej pracy, bo była magistrem farmacji i aptekarką. W jej czasach testowało się leki organoleptycznie. Lizała więc palec, przykładała do jakiegoś proszku, wkładała potem do ust i sprawdzała, czy to nie jest aby cyjanek. Była niesamowicie odporna na wszelkie zarazki, depresje, próby samobójcze. Wybawiła z opresji niejednego delikwenta próbującego odebrać sobie życie.

Jerzy Pilch o przyszłości

Czy widzę dla siebie światełko w tunelu? Coś tam widzę. Nie narzekam, bo moja choroba, nawet nieleczona, daje złudzenie, że można się wyleczyć. Albo że jeszcze na nią coś wynajdą. Był taki Wiesiu na odwyku w Tworkach i mówił: „Jureczku, nie martw się, znajdą lekarstwo na naszą chorobę. Jak na fujarę znaleźli, to i na to coś znajdą”. Choroba w tym sensie daje nadzieję, że zanim umrę, to może jeszcze wyzdrowieję. A jak wyzdrowieję, to będzie show.

Wysłuchała: Elżbieta Pawełek
Zdjęcia: Leszek Zych/REPORTER, archiwum rodzinne