Jolanta Fajkowska opowiada o swoim domu

Gdzie poznała smak prawdziwego chleba? Kto uczył ją angielskiego? Z kim spacerowała po parapecie i czemu jej wymarzony dom mógł się zawalić? Dziennikarka Jolanta Fajkowska, wspomina nie tylko dzieciństwo.

Wieś Lipnik na Podlasiu. Jako mała dziewczynka spędzałam tam wakacje, w gospodarstwie dziadków. Piękny dom z czerwonej cegły, solidne meble z lat 30. Biblioteka pełna książek.

To tutaj dziadek dawał mi pierwsze lekcje angielskiego. Sam nauczył się języka na kursie, a potem szlifował w praktyce, bo co jakiś czas wyjeżdżał do Ameryki, żeby zarabiać. Świetnie grał na trąbce, więc znalazł pracę jako muzyk. Dzięki temu Lipnik szybko rozkwitł: dziadkowie postawili wiatrak, dokupili ziemi. Z tamtych czasów błyskają mi przed oczami obrazki-flesze: otomana w pokoju gościnnym, pociągowy koń siwek, kuchenny piec, w którym babcia piekła chleb, ściernisko pełne równo ustawionych snopków.

Dziadkowie opowiadali, że podczas wojny w kuchni był wykopany i zamaskowany dół – piwnica, gdzie w razie kontroli niemieckiej, a później sowieckiej, chowali się synowie dziadków, bracia mojej mamy. Później w ich domu zakwaterowano niemieckiego dowódcę. Okazał się ludzki, bo ostrzegał przed rewizjami.

Kilka lat mieszkałam w Olsztynie. Tata był tam między innymi dyrektorem Muzeum Warmińskiego, więc w wolnych chwilach ślizgałam się po korytarzach w filcowych kapciach.

Mieliśmy mieszkanie w kamienicy przy ulicy Mazurskiej, wielkie, trzypokojowe, z szerokimi parapetami, dużymi oknami. Do dziś pamiętam numer telefonu! I znów obrazki-flesze: pali się choinka, która zajęła się od świeczek (wtedy jeszcze nie było lampek elektrycznych), a wujek gasi ją wodą z garnka. Mój brat wspinający się na serwantkę i chwilę potem przysypany szkłem z potłuczonych kryształów i porcelany, wszyscy krzyczą przerażeni. Albo znowu on, czteroletni brzdąc – rozkłada strzelbę taty (wtedy jeszcze polował).

W końcu ja z bratem spacerująca po parapecie, czekamy na mamę, która wyszła tylko na moment do sklepu za rogiem. Jeden ruch i mogliśmy spaść z trzeciego piętra. Pamiętam ten strach w jej oczach, gdy weszła do domu z siatkami i nas zobaczyła. W końcu czerwona amerykanka: jednoosobowy, rozkładany fotel. Jedyny mebel, który pojechał z nami do Warszawy, kiedy tata dostał awans.

Od ośmiu lat mieszkam pod miastem na działce ze starymi drzewami, w domu urządzonym meblami inspirowanymi art déco. Pomógł mi je zdobyć pan Andrzej Rokicki – skupuje meble i odnawia je. Architekt, z którym wiele miesięcy przegadałam o wymarzonym domu, powiedział mi, że to kopalnia niepowtarzalnych przedmiotów. U pana Rokickiego często kupują sprzęty właściciele kawiarni i dekoratorzy wnętrz. Pojechałam. I zaraz wpadł mi w oko uroczy, przedwojenny barek na kółkach. „Oj, to już zarezerwowane dla jednej scenografki z telewizji” – usłyszałam.

„Zanim scenografka przyjedzie, ja już kupię” – powiedziałam zdecydowanie, a pan Andrzej, zrezygnowany, przytaknął. Kilka dni później znów do niego pojechałam. Tym razem przywiozłam artdécowską komodę. Kiedy po pewnym czasie pan Andrzej wiedział już, czego potrzebuję i co mi się podoba, sam dzwonił i proponował: kryształowy żyrandol, skórzany fotel. Jechałam, zachwycałam się i kupowałam. Tak urządziłam dom. Ale nie jest zagracony.

Z budową też wiąże się zabawna historia. Zabawna dzisiaj, bo wtedy skomplikowała mi życie. Otóż, gdy robotnicy postawili już więźbę dachową i przyczepili tak zwaną wiechę, przyszedł najważniejszy moment: oblewanie roboty. Podobno, jak się tego nie zrobi, dom długo nie postoi. Kupiłam więc solidną ilość alkoholu i zapakowałam do bagażnika. Ale... ukradli mi samochód. Nie mogłam dojechać, a robotnicy nie uwierzyli. Sądzili, że się wymiguję. Udobruchałam ich dopiero tydzień później.

Śmieję się, że „mam w oku miarkę”. A to dlatego, że przez całe życie lubiłam przestawiać, zmieniać, przemeblowywać.

Słowem, mam wyobraźnię przestrzenną. Odległości mierzę w pamięci – czuję po prostu, czy serwantka się zmieści, czy kanapa wejdzie w kąt. I wszystko się zgadza. Co do pięciu centymetrów.

Od wielu lat kolekcjonuję srebrne, przedwojenne szczypce do kostek cukru. Ale tylko niektórych firm, między innymi te od Hennebergów. Kupuję na Allegro, w małych antykwariatach. Nigdy nie umiałam niczego wyszukać na bazarach staroci, nie mam oka. Moje szczypce nie są warte krocie, ale mam do nich sentyment. Leżą w serwantce, między srebrnymi misami, paterami, filiżankami oraz porcelanowymi i posrebrzanymi kubkami.

Mam także pokaźny zbiór książek z autografami ich autorów. W ciągu wieloletniej pracy przeprowadziłam setki rozmów z pisarzami. I to nie tylko tymi, którzy tworzyli wybitne dzieła. Wspaniale wspominam rozmowy z ludźmi muzyki, popkultury, mody, rozrywki. Od każdej z tych osób dostałam w prezencie książkę. Każda jest dla mnie ważna. I każda z nich ma w moim domu swoje miejsce. Ale największym sentymentem darzę „Fotobiografię” wybitnej fotografki, nieżyjącej od niedawna, Zofii Nasierowskiej.

Poznałam ją ponad dwadzieścia lat temu. Przyszła do mnie do studia w którąś niedzielę razem z całą rodziną. Z mężem, Januszem Majewskim, i dziećmi. Zaprzyjaźniłyśmy się, potrafiłyśmy gadać godzinami. Często ją odwiedzałam w jej Leśmiadach na Mazurach. Wciąż mi obiecywała, że jak znajdzie trochę czasu – a potem, że kiedy lepiej się poczuje (ostatnio chorowała) – to zrobi mi zdjęcia. Piękne zdjęcia. Niestety, nie zdążyła. Na szczęście mam jej „Fotobiografię” z dedykacją, a w pamięci wszystkie dobre, razem spędzone chwile.


Wysłuchała: Sonia Ross
Fotografie: Marek Szymański/Erbe
Archiwum Jolanty Fajkowskiej