Piosenkarka Halina Mlynkova podróżuje przez życie. Na razie wysiadła na stacji Warszawa i zadomowiła się tu na dłużej. Ale ma wielkie marzenia. O kolonialnej willi nad oceanem.

Kiedy słyszę: dom, myślę: ogród.

Ten z dzieciństwa, który wydawał mi się ogromny, po prostu bez końca. Drzewa owocowe uginały się do samej ziemi, obsypane owocami. Wysoka trawa. Mój syn też go uwielbia. Żałuję, że się tam nie wychowuje, byłby pewnie znacznie szczęśliwszy niż ja. Mnie zawsze ciągnęło do świata, przeszkadzało mi, że z Zaolzia wszędzie daleko.

Kiedy byłam dzieckiem, czułam się w tym ogrodzie jak Alicja w Krainie Czarów. Po latach, gdy przyjeżdżałam do domu, okazywało się, że płot stoi w tym samym miejscu, tylko wszystko jakieś mniejsze… Zmalał nawet orzech, pod którym toczyło się życie. Dorośli siedzieli przy kamiennym stole przykrytym obrusem w kwiaty, popijali herbatę i jedli tort mojej mamy, a ja bujałam się na drewnianej huśtawce. Było nas wtedy dużo – dziadek, babcia, ojciec, mama, brat, przyjaciele rodziców.

Nad domem właściwie nigdy się nie zastanawiałam, czy fajnie urządzony, wiedziałam tylko, że jest przytulny. Nie rozumiałam, dlaczego u moich koleżanek tak chłodno i nic nie wisi na ścianach. U mnie było inaczej. Meble: totalny chaos. Prawdę mówiąc, dom był strasznie zagracony, ale wszyscy dobrze się tam czuli. Teraz wiem, że to zasługa mojej mamy i jej dobrej energii.

Piotruś bywa na Zaolziu częściej niż ja, zwłaszcza w wakacje. Jest zapalonym ogrodnikiem. Kiedy wraca do Warszawy, dzwoni do babci: „Jak tam nasza sałata? Czy rukola już urosła? A kret ciągle ryje?”. Ma z moją mamą fantastyczny kontakt.

W naszym warszawskim mieszkaniu jesteśmy już osiem lat i czuję, że dojrzewam do rewolucji.

Chcę zmienić… wszystko. Kiedy się urządzaliśmy, byłam w ciąży. Właściwie lepiej byłoby powiedzieć: kiedy urządzał nas mój mąż. W momencie przeprowadzki urodził się Piotruś. Powiedziałam: „Słuchaj, właściwie jest mi kompletnie obojętne, co tam będzie, niech będzie cokolwiek”. Oczywiście nie jest „cokolwiek”, ale dużo bym zmieniła.

Marzy mi się ciepło-chłodny klimat, w stylu prowansalskim. Jasne kolory, kafle, piękna mozaika na podłodze. Na ścianach dużo obrazów. Nie kupuję, nie jestem kolekcjonerką, zresztą uważam, że najlepsze są prezenty, zwłaszcza od bliskich ludzi. Mam jeden obraz naprawdę dla mnie ważny, bo towarzyszył mi przez całe dzieciństwo. To „Marycka Magdonova” Sladka. Malarz podarował go tacie. Z tyłu napisał dedykację: „Daję Ci ten obraz, jeśli będziesz miał problem finansowy, to go sprzedaj, może trochę na nim zarobisz”. Po śmierci taty mama rzeczywiście wstawiła obraz do galerii, ale ja nie wyobrażałam sobie, żeby trafił do kogoś obcego i wycofaliśmy ofertę.

Mebli nie dopasowuję stylistycznie czy kolorystycznie, nie kupuję kompletów, za to mamy rzeczy, które dobrze nam się kojarzą. Fotel – z zagranicznym wyjazdem, stolik – z prezentem, komoda – z zakupami w towarzystwie bliskiej osoby… I jakoś tak się dzieje, że wszystko świetnie do siebie pasuje.

Dom jest do odpoczywania. Choć, prawdę mówiąc, na co dzień nie jest to specjalnie łatwe: chłopcy, i ten bardzo duży, i mały, potrafią nieźle nabałaganić.

A ja relaksuję się tylko wtedy, kiedy jest porządek – choć nie wszystko musi być na błysk. A jeśli zdarza się, że jestem sama – głównie latem, gdy Piotruś jest u mojej mamy, a Łukasz gdzieś w rozjazdach – włączam głośno muzykę (bo oni za muzyką, której ja słucham: soul, r’n’b, jazz, nie przepadają), biorę kieliszek wina i czytam. Albo łapię za telefon. Potrafię przegadać z przyjaciółmi całe wieczory.

Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie cudownie się odpoczywa. To dom mojego teścia na Kujawach. Piękny, w dużym ogrodzie, w którym Piotruś szaleje z psem i w którym można nawet zbierać grzyby! Dodatkowa zaleta – to miejsce spotkań rodzinnych. Lubię robić tam panom śniadania, leniuchować, pływać w jeziorze. Choć z przerażeniem myślę o chwili, kiedy mój mąż stwierdzi, żeby na działce, którą mamy, wybudować dom. I wtedy przyjemność zamieni się w obowiązek. Jeżdżenia, dbania, doglądania.

W mieszkaniu – nawet po remoncie idealnym – nie mam zamiaru mieszkać wiecznie. Marzenie to dom. Najchętniej na Mokotowie, stara willa w ogrodzie (wreszcie będę mogła mieć psa!).

Przestrzeń, duże okna z drewnianymi żaluzjami. I żadnych firanek, bo firanek nie cierpię! A w salonie wielki czarny fortepian, taki jak w moim domu na Zaolziu. Choć wtedy życia on nie ułatwiał. Zajmował cały pokój! Był to stary niemiecki fortepian, na którym grał głównie tata. Kiedy i ja zaczęłam grać, rodzice kupili pianino, a nasz fortepian oddali do szkoły, w której ojciec był dyrektorem. Stanął w sali gimnastycznej. Dzieci rzępoliły na nim, a ja dostawałam szału. Bardzo to przeżyłam. Ale Mokotów to nie koniec marzeń. Chciałabym mieć jeszcze jeden dom. Może w Prowansji?

Miejsca precyzyjnie nie ustaliłam. I trzeci, na starość – w Indiach. To daleko, ale świat jest przecież coraz mniejszy. Widzę siebie w kolonialnej willi nad oceanem. Z zasłonami chroniącymi przed słońcem (bo wtedy będzie mi już ono przeszkadzać), z dużym wiatrakiem, wielkim łożem z baldachimem i tarasem. Zamieszkamy tam z mężem i wielką hinduską rodziną, która się nami zaopiekuje. Oni zajmą jedno skrzydło domu, ich dzieci będą biegać po podwórku i wołać do mnie: „babciu!”. A ja, chuda i siwa, będę siedzieć w bujanym fotelu, czytając książkę i patrząc na ocean. Choć akurat tego żywiołu trochę się boję. Ale trudno. Zaryzykuję.


Wysłuchała: Joanna Derda
Fotografie: Stach Leszczyński/PAP, z archiwum Haliny Mlynkovej