Wilczy apetyt na życie

Znani i lubiani w domu

Moje dzieciństwo ma smak maminych gołąbków i knedli z truskawkami, które wreszcie nauczyłem się robić. I jeszcze babcinych babeczek z kruchego ciasta z kremem i marmoladą. Pamiętam, jak wykradałem je z pokoju rodziców, gdy goście komunijni szukali mnie po mieszkaniu.

Dom rodzinny opuściłem wcześnie – jako piętnastolatek wyjechałem z Żagania do Zielonej Góry do liceum. Potem były kolejne szkoły i miasta. Oddalenie od rodziny to dla chłopca wejście w dorosłe życie i choć bardzo chciałem się usamodzielnić, mocno to przeżyłem. Na początku dzwoniłem codziennie, potem raz w tygodniu, wreszcie raz w miesiącu. Teraz to rodzice częściej mnie odwiedzają. Są przykładem na to, jak się nie nudzić na emeryturze. Kiedy zacząłem śpiewać i występować, oni też poczuli zew. Teraz śpiewają w zespole ludowym Złote Łany, koncertują w kraju i za granicą. Mama zajmuje się rękodziełem, godzinami szydełkuje obrusy i wyszywa metodą krzyżykową obrazy. Tato, historyk z wykształcenia, jest archiwistą moich osiągnięć.

Najpierw chciałem zostać pilotem, tancerzem, potem terapeutą, bo tajemnice ludzkiego umysłu zawsze mnie pociągały. Wybrałem scenę. Przepowiedział mi to znajomy jasnowidz.

– Będziesz śpiewał – powiedział. Śmiałem się, bo w życiu nie wydałem z siebie dźwięku. Ale miał rację. Choć nie byłem fanem teatru, jakoś tak wyszło, że znalazłem szkołę, przygotowałem się do egzaminów i zdałem. Zaczęła się przygoda ze sceną, która trwa do dziś.

Zresztą wiele rzeczy dzieje się w moim życiu przypadkiem. Na przykład mieszkanie. Choć byłem już kilka lat w Warszawie, wciąż nie miałem swojego lokum, aż pewnego dnia wpadła mi pod samochód dziewczyna. Na szczęście nic jej się nie stało. Dzwoniłem potem wielokrotnie, żeby dowiedzieć się o jej zdrowie i tak od słowa do słowa kupiłem mieszkanie. Okazało się, że z mężem zarezerwowali dwa na nowym osiedlu. Dziś jesteśmy dobrymi sąsiadami.

Jako astrologiczny Byk mam żyłkę do hazardu, ostatnio zaczynam dzień z komputerem, bo o dziewiątej otwiera się giełda.

Rynek finansowy ma wiele wspólnego z psychologią i emocjami, wystarczy obserwować zmieniające się cyfry: panikę, kiedy spada kurs, radość, gdy rośnie, czy chciwość, kiedy kurs rośnie ponad miarę. W mojej „byczej” naturze leży też lekkie bałaganiarstwo. Ale gdy osiąga niebezpieczne granice – biorę się za porządki. Astrologia nie kieruje moim życiem, no ale skoro fazy Księżyca mają wpływ na kobiety czy przypływy morza, to planety miliony razy większe muszą jeszcze silniej oddziaływać.

W podobny sposób podchodzę do feng shui – przyjmuję pewne zasady, ale nie trzymam się ich kurczowo. Dlatego w moim mieszkaniu nie ma ostrych kantów między sufitem a ścianami, tylko zaokrąglenia jak w starych kamienicach. Najpierw myślałem o wnętrzu rustykalnym, ciepłym, ale skończyło się na niemal minimalistycznym, z bielą, czernią i egzotycznym fornirem.

Dom to dla mnie wyspa spokoju. Czasem potrafię przebimbać cały dzień. Nigdzie nie wychodzę, gram sobie na playstation.  

Popadam w totalne lenistwo, kiedyś razem z LeeLoo (jest już w kocim raju), teraz z Kicią. Żyję bez pośpiechu. Nie faszeruję się od rana złymi informacjami z telewizji. Wybudzam się w spokoju. Choć lubię miasto, przede wszystkim kocham przyrodę. Wychowałem się blisko lasu, z kolegami włóczyliśmy się po kniejach i ruczajach. Nawet moje imię pochodzi od greckiego słowa „démios”, które oznacza ludowego uzdrowiciela.

Czasami więcej przyjemności sprawia mi zjedzenie schabowego z kartoflami i zsiadłym mlekiem gdzieś na wsi niż pójście w Warszawie do restauracji, wydojenie krowy albo bieganie rano boso po rosie... (śmiech). W dzieciństwie często jeździliśmy na zielone Mazury. Teraz z kolei północno-wschodnia Polska ma dla mnie wiele uroku. Często bywam w Ełku czy Gołdapi. Mówiąc krótko – Polska jest piękna, jest z czego wybierać.

Ostatnimi czasy pochłonęła mnie nowa pasja: dbanie o kondycję. Oprócz wspinaczki, podstaw boksu i innych fitnessowych ćwiczeń, znalazłem dla siebie rzecz, która nie daje wymówki, że nie mam czasu. TRX, system lin do podwieszania – mogę zabrać je ze sobą wszędzie: do hotelu, na siłownię, do lasu i parku. Sprzęt jest bardzo prosty, a trenują na nim żołnierze amerykańskiej jednostki specjalnej Navy Seals. To nowe wyzwanie sprawia, że rośnie mój apetyt na życie.


Wysłuchała: Michalina Kaczmarkiewicz
Fotografie: Agnieszka Pisarczyk, Archiwum Damiana Aleksandra