Przepis na szczęście

Sztuka

Dla mnie interesujące są tylko te rzeczy, które mają związek  z sercem – mawiała Audrey Hepburn. O rodzinie, kuchni,  miłości do ogrodu i spaghetti opowiada jej syn Luca.

Bardzo często brano mamę za Amerykankę, jak większość gwiazd Hollywood. Naprawdę była w stu procentach Europejką. Jej życie często wisiało na włosku. Sześć tygodni po swoim przyjściu na świat… umarła.

W każdym razie taką wersję podtrzymywała moja babcia, holenderska baronessa Ella van Heemstra, nazywana przeze mnie  Nonną Te, Babcią Herbatką (picie herbaty stało się jej rytuałem). Zapewniała, że gdy serce Audrey zatrzymało się z powodu silnego kokluszu, zmusiła je znów do pracy za pomocą klapsów i modlitwy. Mama uwielbiała tę opowieść o cudownym uzdrowieniu. W przeciwieństwie do wysportowanych braci zawsze była wątła, miała podkrążone oczy (efekt anemii) i – z tego powodu – kompleksy. Podobnie było ze zbyt dużymi stopami, uszami, że nie wspomnę o nosie… Uważała się za brzydulę, z tym większą nieufnością  przyjmowała komplementy. Zaskoczeniem był dla niej fakt, że okrzyknięto ją ikoną stylu, symbolem wdzięku i urody, jedną z najbardziej czarujących aktorek Hollywood. Była pracowita i skromna. Nie chełpiła się Oscarami za „Rzymskie wakacje” i za „Śniadanie  u Tiffany’ego”. Jeden stał na półce wśród zwykłych pamiątek.

Długo nie docierało do mnie, że jestem synem sławnej Audrey Hepburn. Kiedy dziennikarze natarczywie o nią wypytywali, powtarzałem z uporem: „Jestem Dotti, syn signory Dotti”, a oni wybuchali śmiechem. Dla kilkulatka nie ma znaczenia, czy jego matka jest primabaleriną w balecie, primadonną czy gwiazdą filmu. Jest po prostu mamą. Nie znałem jej przeszłości, nie rozmawialiśmy o tym. Kiedy mnie urodziła, już nie grała w Hollywood, a czas kultu jeszcze się nie zaczął. Pewne rzeczy stały się dla mnie jasne dopiero po tym, jak odeszła. Jej twarz spoglądała na mnie z każdego stoiska z gazetami. To oblężenie pokazało mi, co znaczy być synem Hepburn.

Dla niej jednak najważniejszy nie był Hollywood, lecz dom i rodzina. Swoje nowe życie w charakterze kury domowej, jak o sobie żartobliwie mówiła, tak opisywała: „To przykre, gdy ludzie myślą,  że takie życie jest nudne. Przecież rzecz nie w tym, żeby kupić mieszkanie, wyposażyć je i zostawić puste. Chodzi o kwiaty, które wybieramy, muzykę, której słuchamy, i uśmiech, który tam na nas czeka”. Moi koledzy dziwili się, że jest tak naturalna.

Kochała zwłaszcza psy, wśród których się wychowałem. Miałem szczęście, bo kiedy przyszedłem na świat, matka odcięła się już  od świata blichtru i sławy. To był świadomy wybór. W 1967 roku wycofała się z filmu w wieku niespełna 40 lat. Rok później poznała młodego psychiatrę Andreę Dottiego i szybko za niego wyszła. Wkrótce pojawiłem się ja.
Marzyła, żeby mieć dużo dzieci, co nie było łatwe, bo ciężko znosiła ciążę. Zawsze była wątła, a przejścia wojenne, kiedy cierpiała straszny głód w Holandii i omal nie umarła z wyczerpania, jeszcze bardziej nadwerężyły jej zdrowie. Z tego powodu nie mogła też spełnić swych marzeń o występowaniu w balecie. Po urodzeniu Seana, mojego starszego brata (ze związku z aktorem Melem Ferrerem), dwa razy poroniła. Powiedziała mi kiedyś, że było to najbardziej traumatyczne doświadczenie, gorsze od rozwodu jej rodziców.  Sporo poświęceń kosztowało ją, żeby mnie urodzić. Lekarze zalecili mamie leżenie w łóżku przez dziewięć miesięcy.

Rodzice zrobili sobie wtedy wakacje w letniskowym domu w Szwajcarii. Ale wkrótce ich dom La Paisible (miejsce spokoju) stał się dla ojca la pénible (miejscem męki). W odróżnieniu od mamy przycinanie krzewów go nudziło. Na pocieszenie miał tam piec kuchenny, przy którym zamieniał zwyczajną wątróbkę, zalecaną mamie przez lekarza,  w fenomenalne fegato alla veneziana, czyli wątróbkę po wenecku. Mama bardzo ją polubiła.

Sama chętnie gotowała, o czym piszę w swojej książce „Audrey w domu. Wspomnienia o mojej matce”. W myślach nazwałem ją „biografią przy kuchennym stole”. Jej pomysł wpadł mi do głowy, kiedy znalazłem w kuchni segregator z gęsto zapisanymi kartkami. Odkryłem na nich przepisy na ambitne potrawy, które mama spisywała w restauracjach. Miała swoje popisowe dania. Robiła pyszne czekoladowe ciasto, mimo oporów kucharki Giovanny, która niechętnie odchodziła od pieca. Piekła je na specjalne okazje, moje przyjazdy. Czekoladzie nie mogła się oprzeć, zawsze musiała być w domu.

Tak samo jak makaron. Jadała go w domu w dużych ilościach  i zamawiała z zażenowaniem w restauracjach, gdy proponowano jej wykwintne dania. „Jeśli to nie kłopot, pasta al pomodoro z odrobiną oliwy wystarczy mi do szczęścia” – mówiła. Nie ograniczała się do małych porcji, nakładała kopiaste talerze. Znajomi zastanawiali się, jak to robi, że nie jest gruba. Nie ruszała się w dalekie podróże bez kilku paczek spaghetti, a po powrocie czekała na nią pasta al pomodoro. Jako samozwańczy lekarz rodzinny wierzyła w wartość śniadania. Podczas pobytów w La Paisible schodziła na dół  w szlafroku i siedziała z nami przy magdalence i filiżance café latte.  

Kuchnia była dla niej najważniejszym miejscem w domu, jednak prawdziwą obsesją stał się ogród, gdzie rosły drzewka owocowe  i warzywa. Od czasów wojny, podczas której żywiła się trawą i gotowanymi cebulkami tulipanów, ogród stał się dla niej symbolem bezpieczeństwa. Przemieniał jedzenie w życie. Dzięki mamie pokochałem przyrodę.
Pod koniec jej największą miłością stała się praca w UNICEF-ie. To był jej przepis na szczęście. Jako ambasadorka dobrej woli docierała w najbiedniejsze regiony świata. Brała udział w akcjach humanitarnych, które miały pomóc głodującym dzieciom w Sudanie, Salwadorze, Wietnamie, Bangladeszu. Czasem to były wyprawy w głąb piekła. Gdy zwróciłem mamie uwagę, że ta działalność staje się  dla niej zbyt męcząca, usłyszałem: „Ty też byłeś męczący. Teraz,  gdy już jesteś dorosły, są inne dzieci, o które muszę zadbać”.
Kiedy wróciła z Somalii z poważnym bólem brzucha, łudziliśmy się, że może to jakaś tamtejsza infekcja. Diagnoza nie pozostawiała złudzeń - rak jelit. Chociaż była bardzo waleczna, tę ostatnią walkę przegrała. Wierzę, że mama była szczęśliwa, bo kiedy rak został rozpoznany i zostało jej niewiele życia, emanował z niej spokój. Byłem przy tym, gdy umierała. Odeszła we śnie, spokojna, że może zamknąć wielki krąg życia.

Z Lucą Dottim rozmawialiśmy przy okazji promocji książki „Audrey w domu. Wspomnienia  o mojej matce”, Wydawnictwo Literackie. 

reklama