Jacek Sroka - sztuka bez ceregieli

Artyści

Jego nazwisko znajdziemy w encyklopedii sztuki, a prace nawet w Japonii. Jacek Sroka jest sławny, a prywatnie zwyczajny, fascynujący i uroczo cyniczny.

Nie lubi spotkań z dziennikarzami i całego zamętu wokół wystaw. Ma to szczęście, że nie zajmuje się tak zwanym życiem praktycznym. – Słabo sprawdzam się w kuchni i dopiero niedawno, na skutek kłopotu rodzinnego, nauczyłem się gotować ziemniaki. Nie piorę i nie wiem wiele o zakupach. Od pieniędzy też trzymam się z daleka, bo zbyt łatwo przechodzę na „ciemną stronę mocy”.

Zapytany, czy pracuje systematycznie, zastanawia się chwilę i zagląda do „dziennika artysty, w którym opowiada bez ceregieli o życiu malarza”. – W poniedziałek nie malowałem, nie wychodziłem – czyta. – We wtorek od rana przy „Czarnym deszczu”. W środę nie wychodziłem. W czwartek nic nie robiłem, nie wychodziłem. W piątek przymierzałem się do „drippingu”. Kilka prób wystarczy. W sobotę położyłem „Czarny deszcz” na podłodze w pracowni i pochlapałem, gdzie trzeba.

Dzieli więc dni na te, w których wychodzi (to rzadziej) albo nie wychodzi, kręci się po domu i obija. Ale gdy wreszcie zabierze się do pracy, to bez zbędnego gadania i przymierzania. Tworzenie idzie raz szybko, a raz ślimaczy się miesiącami. Jacek Sroka uprawia równorzędnie malarstwo i grafikę. Więc kiedy znudzi się jednym, zmienia pracownię i już. A miejsce do pracy ma fantastyczne – do jego krakowskiego domu przylega atelier z ogromnymi oknami.

Zaskakuje w nim pewien rodzaj „własnego porządku”, pedanterii. Jakoś to nie pasuje do luzu, który pan Jacek ma w sobie, w spojrzeniu, w ruchach, w sposobie mówienia. – W dawnych latach, w niewielkich pracowniach, malowałem ogromne obrazy. Żeby nie utonąć pod stertami blejtramów, farb, puszek etc., trzeba było zachować odrobinę ładu. I to mi zostało do dziś, choć moje obecne studio nie jest wcale małe – tłumaczy.

Na usprawiedliwienie dodaje, że w pracowni graficznej jest trochę bałaganu. Na stole leży sterta grafik przygotowywanych na wystawę w Muzeum Narodowym w Krakowie. Jaskrawe kolory, uproszczony rysunek. I ta wyraźna skłonność do satyry i groteski. Kreskę Sroki rozpozna się na kilometr. Ale z tytułami nie pójdzie już łatwo. Zakręcone, często szalone stanowią kropkę nad „i”.

– Jeżeli maluję maszynę do podtrzymywania oddechu u kobiet, to jak mam podpisać obraz? „Zdarzenie 9”? – ironizuje. – Nie, ja nazywam rzeczy po imieniu: „Maszyna do podtrzymywania oddechu u kobiet”. Kariera to nie problemem. Wystawianie obrazów czy grafik jest wpisane w „etos” artysty, ale o malarstwie decydują godziny i tygodnie spędzane w samotności, w pracowni.

Pan Jacek nawet nie słucha wtedy muzyki, choć kiedy tylko może, chadza do filharmonii. – Kiedyś, przed laty, po amatorsku muzykowałem w repertuarze, jeżeli nazywać to repertuarem, bluesowo-rockowym – uśmiecha się szelmowsko. – Pianino stoi w mojej pracowni, robię z niego użytek, o czym na pewno wie okolica. To jest młocka.


Tekst: Beata Woźniak
Fotografie: archiwum artysty
Więcej o artyście: www.sroka.pl