Waldemar Świerzy mówił, że jest patrzaczem, kimś, kto umie patrzeć i zapamiętywać. Gdy nie potrafił przypomnieć sobie czyjegoś nazwiska, szkicował go, a żona w mig odgadywała, o kogo chodzi.

Był antytezą karierowicza-celebryty. Zdystansowany, introwertyczny, niezabiegający o poklask. Nad uczestnictwo w nagłośnionych eventach przedkładał kolację w niewielkim gronie naprawdę bliskich mu ludzi. Chronicznie nie znosił tłumu. Zżerała go trema, gdy miał przemówić do większego grona. Nawet do studentów z pracowni plakatu głównie… milczał.

Przypadkowym znajomym wydawał się nieprzystępny, zamknięty, złośliwy. Wszystko przez to, że bezbłędnie wyczuwał głupków, lizusów, cwaniaków. Wtedy bywał morderczy w słowach. Rzucał zdanko, pół zdania, słówko. W jego opinii postaci czy zjawiska niegodne uwagi nie zasługiwały na większe wydatkowanie energii.

Bliscy mu ludzie wiedzieli, że to ciepły i czuły, wręcz nadwrażliwy facet. Umiał przyjaźnić się i kochać. Pamiętam – przy mnie nie wstydził się wyznawać swego uczucia do Magdy, żony.

Wydawał się nie tyle długowieczny, co wieczny. Jego śmierć była zaskoczeniem. Kiedyś wypełniał „salonową ankietę”. Jedno z pytań brzmiało: „jak chciałbym umrzeć”. Świerzy odpowiedział: zdrowy – na leżąco. Właściwie mu się spełniło… Chorował tak krótko, że mało który z przyjaciół o tym się dowiedział; z tego powodu mało kto odwiedził go w szpitalu. Ja nie zdążyłam. Może dobrze – zapamiętam go we wściekle czerwonym szaliku, a nie w piżamie. Z uroczym łobuzerskim uśmieszkiem, z którym wygłaszał niepopularne opinie. Albo jak śpiewał do zapalniczki, która miała udawać mikrofon, a Waldek – piosenkarza. Kolebał się w rytm jakiegoś sentymentalnego utworu, robił smutne miny i był przy tym tak zabawny, że wyliśmy ze śmiechu. Urodzony parodysta. Doskonały obserwator. Muzyk, za którego grali inni.

Muzyka, moja miłość

„…Urodziłem się 9 września 1931 roku w mieście, które za mojego życia trzykrotnie zmieniało nazwę – z Katowic na Kattovitz, potem na Stalinogród i znów na Katowice” – tak zaczynał autobiografię. „Chciałem być malarzem, a zostałem Świerzym” – dodawał. I na tym kończył. Wyciąganie z niego zwierzeń czy komentarzy do jego własnej sztuki wymagało cierpliwości i podchodów. Pytany, jak określić jego specjalność, mawiał, że jest „patrzaczem”. Kimś, kto umie patrzeć i zapamiętywać. Potrafi namalować „z głowy” podobizny bądź karykatury znajomych, polityków, aktorów; z pamięci odtwarzał czołg T-34, konia, kanarka, gitarę, postaci ulubionych jazzmanów…

Gitary nie zawracał – za młodu grał na tym instrumencie w studenckim zespole. I całe życie miał melodię do muzyki. Zawsze towarzyszyła mu przy pracy (miał gigantyczną kolekcję winyli, ciasno ustawionych na specjalnie robionych półkach; potem ze względów praktycznych przerzucił się na CD). Bawiąc za granicą, znikał na całe dnie w… sklepach muzycznych. Tę pasję widać w serii „Jazz na plakacie”.

Uważał się za człowieka w czepku urodzonego (niedziela!). Szczęście się do niego garnęło. Spotykał na swej drodze życzliwych ludzi; nie wiedział, co to bezrobocie – zlecenia sypały mu się w nadmiarze. Zdawało się, że nawet natura mu sprzyja: bez uszczerbku przeżył tornado w Meksyku i trzęsienie ziemi w Los Angeles. I tak od młodości. Jedyne, na co się uskarżał, to brak pewności siebie i olśniewających zębów. Jednak obydwa uszczerbki stanowiły o jego uroku – delikatny, trochę nieśmiały półuśmiech zniewalał i sprawiał, że chciało mu się pomagać.

Gdy przeprowadził się do Warszawy, przez kilka lat korzystał z pracowni zaprzyjaźnionego grafika Witolda Janowskiego. Obydwu panów łączyła „chemia”, czyli porozumienie bez słów. I obaj uwielbiali muzykę synkopową. Puszczali jakąś płytę i udawali, że grają na nieistniejących instrumentach. Jeden „zasiadał do fortepianu”, drugi obsługiwał saks czy trąbkę. Inni koledzy usiłowali się podłączyć, ale tylko im to imaginacyjne muzykowanie wychodziło wiarygodnie. Laura Janowska, córka Witolda, jako dziecko obserwowała te występy. – To były wygłupy, ale twórcze, inspirujące – mówi.

Opowiada też, jak dwaj przyjaciele nie szczędzili wysiłku, żeby sprawiać sobie wyszukane prezenty – na przykład malowali swoje portrety z dowcipnymi dopiskami. W ogóle, Waldek niemal bez przerwy coś rysował. Dosłownie – myślał obrazkami. Nawet podczas długich wspólnych kolacji nie odkładał ołówka czy pióra. Wówczas jako podkładu używał bibułkowych serwetek, które potem lądowały w koszu. Straszne marnotrawstwo!

Rysowanie zastępowało mu także znajomość obcych języków. Z Shigeo Fukudą, wybitnym japońskim artystą-projektantem, Świerzy spędził w Tokio tydzień. Panowie dogadywali się za pomocą mowy ciała i kreski. Doszli do takiej perfekcji, że szkicami opowiadali sobie dowcipy, zaśmiewając się przy tym do łez.

Portret z pamięci

Szkoda, że talent Waldemara Świerzego nie został wykorzystany w kryminalistyce – byłby niezastąpiony przy portretach pamięciowych przestępców. Bo kiedy nie potrafił przypomnieć sobie nazwiska jakiejś osoby, szkicował ją, a żona Magda bez trudu odgadywała, kogo miał na myśli. Genialny portrecista, potrafił wydobywać podobieństwo w iście magiczny sposób – chlapnięciami, plamkami, maźnięciami, z bliska abstrakcyjnymi, z pewnej odległości posłusznie układającymi się w rysy bohatera. W portretach eksponował poczucie humoru, lecz powściągał złośliwość. Zawsze troszkę poprawiał urodę modeli, dodawał im charakteru, rasy i klasy.

Malował tylko temperą. Farby olejnej nie używał, bo nie znosił jej zapachu. Trudną techniką temperową (nie daje się nakładać kilku warstw, nie można niczego poprawiać) opanował mistrzowsko: nie szkicował, malował alla prima, improwizował i osiągał rewelacyjne efekty.

Przy pracy nie stosował żadnych „dopingów”. Nie pił alkoholu, nie jadł, przez ostatnie kilkanaście lat nawet nie palił. Rzecz znamienna: im więcej miał zleceń, im bardziej goniły go terminy, tym łatwiej tworzył. Nie liczył na natchnienie (ani w nie nie wierzył). Po prostu przystępował do pracy, wykonując najpierw mnóstwo szkiców, przymiarek, wersji. Niszczył dużo materiału, aby wreszcie setny wariant wyglądał jak kompozycja machnięta lekko, ot, od niechcenia.

Po raz pierwszy z plakatami zetknął się w dzieciństwie. W czasie wojny, mniej więcej dziesięcioletni, zauważył na słupie afisz, który go zafascynował: reklamę papierosów Juno. Piękny obraz! Cały w gamie bieli. Plakat świecił jak reflektor na tle ciemnej, ponurej katowickiej ulicy. Waldek biegał wielokrotnie podziwiać to cudo. A po wyzwoleniu, już piętnastoletni, zaczął pracę w firmie „Geniusz i Syn”. Do jego obowiązków należało… noszenie wiadra z klejem za rozlepiaczem posterów.

Na egzamin do katowickiej Szkoły Sztuk Pięknych poszedł bez przygotowania, z marszu. Okazało się, że zdał jako jedyny. A brakowało mu ponad dwóch lat do dojrzałości, nie wspominając o maturze. Dyplom magistra sztuki odebrał, mając 21 lat.

I od razu dostał propozycję pracy. Znakomitą: Józef Mroszczak został dyrektorem graficznym WAG-u i ściągnął Świerzego do stolicy.

– 1 lipca spakowałem szczotkę do zębów, cztery koszule i pojechałem – opowiadał artysta. – Nie stać mnie było na bilet, więc Mroszczak mi go przysłał. Opłacił też hotel na siedem dób. Przemieszkałem tam siedem lat, bo nie miałem czasu rozejrzeć się za mieszkaniem. Już pierwszego dnia dostałem zamówienie na plakat, projekt spodobał się, następne moje realizacje też… Przez to cholerne powodzenie plakatów Świerzy nie został malarzem – a o tym marzył.

Genialny malarz

Naigrawał się ze swojej pracy: „to najzdrowsze zajęcie, jakie znam – przy każdym plakacie robię kilka tysięcy przysiadów i skłonów”. Bo przez długie lata nie tworzył przy stole – kładł kartony (wielkie płachty brystolu, 100 x 70 cm) na podłodze. Projekty robiło się wtedy w skali 1:1. Ale i tak cieszył się, że może pracować w domu, nie musi wstawać wcześnie i iść do pracy. Przewrotnie utrzymywał, że jego ulubionym zajęciem jest „dolce far niente”, co wynikało z urodzenia: przyszedł na świat w niedzielę.

Przy gigantycznym dorobku, jaki po sobie zostawił, zakrawało to na kokieterię. Ile właściwie zrobił plakatów? Samych cyrkowych z kilkadziesiąt, muzycznych – z setkę, filmowych – jeszcze więcej. Jeśli do tego dodać pięćset okładek do książek (tylko dla PIW-u ponad 200), dwa razy tyle ilustracji książ- kowych i prasowych, trzy razy tyle nieza-leżnych malunków (słynna seria gangsterska) – to trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek miał wolny czas. A przecież jeszcze nauczał. Od 1965 roku prowadził zajęcia na Akademii Sztuk Pięknych (kiedyś PWSSP) w Poznaniu; od 1994 roku – na warszawskiej ASP; wykładał na Uniwersytecie w Meksyku, w Berlinie, w Kassel. Utyskiwał, że w nauczanie wrobił go Józef Mroszczak, polecając rektorowi poznańskiej uczelni.

Andrzej Pągowski, ongiś student Świerzego, tak go zapamiętał: – To on sprawił, że już na pierwszym roku przeniosłem się z malarstwa na plakat. Zobaczył moje prace i sam mi to zaproponował. Wiele lat później pytałem go, co było tego powodem. On na to: „ładnie pachniałeś, chciałem cię mieć u siebie”. My, studenci, mieliśmy ciągły niedosyt Waldka. Czekało się na jego przyjazdy do Poznania jak na święto. A on zjawiał się i właściwie nic nie mówił. Wyławiał tych, z którymi chciał pracować, i udzielał się dydaktycznie dopiero w kilkuosobowych podgrupach. Resztę zostawiał pod opieką asystenta Grzegorza Marszałka.

Podobnie postrzegał Świerzego Lech Majewski, grafik, profesor warszawskiej ASP. – Cieszyliśmy się, gdy wreszcie wylądował na stołecznej uczelni. To był przede wszystkim genialny malarz, który wyjątkowo „czuł” typografię – rzadkie połączenie. Pasował tu, w gronie najlepszych polskich plakacistów. Nie zajmował się ludźmi niezdolnymi. Oszczędny w słowach. Jego korekty ograniczały się do pomruków i monosylab. Z jednej strony – zdystansowany samotnik, zarazem człowiek, z którym cudownie spędzało się czas. Niewiele gadał; celował w ripostach. Rozkręcał się dopiero podczas rozmów o muzyce. Znał się na niej wybornie, jak pełną gębą fachowiec. Właśnie jazz nas zbliżył. Pamiętam też radę, której mi udzielił, gdy jako początkujący plakacista stresowałem się robotą: „rób to spokojnie, nie przejmuj się, lepiej ci wyjdzie”. I rzeczywiście tak się stało.

Romans do końca życia

W życiu prywatnym – zdeklarowany domator. Opuszczał mieszkanie na warszawskiej Starówce wyłącznie, kiedy musiał. Potrafił przesiedzieć tydzień, dwa, nie czując żadnej potrzeby bodaj spaceru. W związkach wierny. Z pierwszą żoną Teresą miał córkę Dorotę, japonistkę. Kiedy była dzieckiem, nie bardzo wiedział, jak z nią postępować – nie umiał niczego zakazywać ani nakazywać; nie umiał wychowywać. Za to gdy stała się bystrą małolatą, znalazł z nią porozumienie jak mało z którym kumplem. Potem tak samo znakomicie dogadywał się z trójką wnuków (gdy podrośli). Powtarzał – nie rozumiem, co znaczy konflikt pokoleń.

A kobiety? Oto jego ideał: piękna, ciepła, dowcipna, dobra, zgrabna, utalentowana, fotogeniczna szatynka. Taka, jak pewna studentka poznańskiej PWSSP. Magda zapisała się do pracowni plakatu i… zakochała w znacznie starszym od siebie profesorze. Z wzajemnością. Powie ktoś – klasyka. Ale u nich sprawa nie ograniczyła się do romansu. Dla obydwojga to była miłość życia, do końca życia.

Zdaniem Magdy, współbycie z Waldkiem to sama przyjemność. Nie bywał uparty, z łatwością dawał sobie coś wyperswadować. Nigdy nie nudził, nawet kiedy milczał. Humor pogarszał mu się tylko wtedy, gdy nie szła robota – czyli prawie nigdy.

Dziś Magda odmawia wspominania, przywoływania męża. Rozumiem ją – na razie za bardzo boli.

Więc na koniec – trzęsienie ziemi. Nawiedziło Los Angeles w roku 1999, a choć uderzyło w pustynię i nie zgarnęło ofiar śmiertelnych, zatrzęsło całkiem solidnie. Mieszkaliśmy w tym samym hotelu, zaproszeni na otwarcie wystawy „Wątki westernowe w plakacie polskim”. Budynek kolebał się na boki, żyrandole tańczyły, otwierały się szafki. Magda uczepiona mężowskiego ramienia nie puściła go ani na minutę, nawet na pójście do toalety. Jak ginąć, to razem!

Przeżyliśmy. Przecież Świerzy miał zawsze szczęście. Do końca.

Tekst: Monika Małkowska
Zdjęcia: Muzeum Śląskie, Galeria Plakatu Polskiego w BUW/www.poster.pl, Galeria Grafiki i Plakatu, Włodzimierz Wasyluk, Agencja Reporter