Właściciel pępka świata, temat przynajmniej siedmiu prac magisterskich, twórca niestrudzony. Henryk Musiałowicz.

Niełatwo jest umówić się z nim na rozmowę. Woli malować. Na szczęście pani Aniela, żona artysty, nastawiona jest przychylnie. – Niech pan przychodzi, Henryk oderwie się od pracy – oznajmia przez telefon.Wita mnie szczupły, w okularach, ubrany w czerwony golf, niebieskie ogrodniczki i poplamione farbą adidasy. W tym roku skończył 95 lat. – Widzi pan, dla mnie każdy dzień to kolejny krok w malarstwie, który mogę zrobić naprzód – tłumaczy.

Takich kroków zrobił już w życiu wiele. W jego mieszkaniu na warszawskiej Starówce wisi na ścianie niewielki, realistyczny portret młodego mężczyzny z brodą. – O, tak kiedyś malowałem, samego siebie zresztą – śmieje się. Realizm porzucił dawno temu. Definitywnie, gdy po wojnie pojechał na stypendium do Francji i zobaczył obrazy Rembrandta. Urzekło go w nich światło i malarska prawda. – Głodowałem, biedowałem, ale jeździłem po całym kraju i oglądałem sztukę – opowiada. – Za ostatnie pieniądze kupowałem pocztówki, którymi później wykleiłem w domu starą szafę.

Potem przez wiele lat malował prace w długich cyklach: „Dno morskie”, „Krajobraz animalistyczny”, „Rodzina” i wiele innych. Krytycy pisali, że w tych obrazach, w centrum, pozostaje zawsze sylwetka–symbol. Sam artysta komentuje: – Najważniejszy jest symbol i znak. To jest właśnie myślenie i serce moje. Nie tworzył już realizmu. Poznawanie człowieka przez naturę pozostawało dla niego najważniejsze. Śmieje się, gdy wspomina malowanie „żywicielek ludzkości”, czyli krów. – Pasło się takie stado nad rzeką, a ja właziłem między nie, żeby być jak najbliżej i poczuć ich obecność – opowiada. – To było nawet trochę niebezpieczne.

Pan Henryk siłę do pracy czerpie właśnie z takiego kontaktu z przyrodą. Każdego roku, gdy tylko zrobi się ciepło, wyjeżdża wraz z żoną do swojego drugiego domu w Cieńszy koło Pułtuska. Państwo Musiałowiczowie właśnie szykują się do przenosin. Zmiany przeczuwa rudy kot Marcel, który z chęcią opuściłby już mieszkanie na Starówce i pojechał na wieś. Łazi po domu, donośnie pomiaukując i trzeba bardzo uważać przy wychodzeniu, żeby zwierzak nie czmychnął na dwór.

Dom w Cieńszy to duma malarza. Nazywa go swoim „pępkiem świata”. Ma tu trzy drewniane chałupy, w nich pracownię, pełną obrazów i rzeźb. – Myślałem, że będę miał dość miejsca na składowanie swoich rzeczy, ale gdzie tam – śmieje się. Spokój wiejskiej siedziby bywa czasem zakłócany, gdy z okolicznych szkół przyjeżdżają wycieczki, by poznać Mistrza. Szkolne berbecie oglądają pracownię (trzeba uważać, żeby któraś rzeźba nie spadła i nie zrobiła im krzywdy), siadają przy przytulnym, wielkim kominku, czasem przywożą swoje własne dzieła.

– Sztuka nie może być tylko umiejętnością – twierdzi pan Henryk. – Zawsze trzeba szukać czegoś nowego. Czasem się zastanawia, czy idzie dobrą drogą. Na temat jego twórczości napisano siedem czy dziewięć (sam nie pamięta) prac magisterskich, poświęcano jej filozoficzne seminaria. A artysta ciągle szuka.

W latach 90. zaczął tworzyć drewniane rzeźby – totemy. W tym roku prace zostały pokazane na wystawie w Muzeum Powstania Warszawskiego. To hołd bliskim i przyjaciołom artysty, którzy zginęli podczas wojny. – Wszyscy oni są ciągle we mnie i w mojej sztuce – mówi. Sam nieraz unikał śmierci – z rąk hitlerowców i sowietów. Pomagało mu to, że był malarzem. I, jak twierdzi, miał strasznie dużo szczęścia.

Podczas pracy musi mieć wokół siebie bezwzględną ciszę. – Dzisiaj wszyscy pędzą do przodu na wrotkach – on chce ten pęd zatrzymać, spotykać się z młodymi ludźmi, mówić o sprawach ważnych. Na luźnych kartkach zapisuje swoje przemyślenia. Wśród nich te mówiące o przyszłości sztuki: „Pragnę, by obraz XXI wieku miał wiele, wiele myśli i prawd, wiele odsłon nieskończoności, by widz odnalazł moc energii, jakość życia, tajemnicę wszechświata”. Pozostaje tylko życzyć, by to marzenie się spełniło.


Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Jacek Kucharczyk

reklama