Więzień Czarodziejskiej Góry

Artyści

To opowieść o człowieku „znikąd”, genialnym grafiku samouku, który zachwycał i kolegów artystów, i krytyków sztuki. O Józefie Gielniaku.

Doktor Józef Gardulski, lekarz: „Jego śmierć była dla nas wszystkich zaskoczeniem. Ostatnio czuł się lepiej. Przed kilkoma dniami miał zdjęcie płuc. Pierwszy raz zobaczyłem wyraźną poprawę”. Mimo to Gielniak umarł – na serce. 28 maja 1972 roku. Pozostawił po sobie ledwie sześćdziesiąt osiem grafik, które mozolnie wydłubywał w linoleum przez piętnaście lat. W tym samym czasie walczył z chorobą, uciążliwymi zabiegami i zamknięciem na iście mannowskiej „Czarodziejskiej Górze” – w sanatorium Bukowiec w pobliżu Kowar.

Przyjazd
Pochodził z rodziny polskich emigrantów mieszkających we francuskim Danain. Gdy miał trzynaście lat, starszy brat zaprowadził go do École des Beaux Arts w Valenciennes. Wystarczyło, że pokazał rysunki i z miejsca został przyjęty. Wspominał potem, jak w pracowni czuł się nieswojo „ wśród brodatej cyganerii artystycznej”. Na zajęcia chodził raz w tygodniu, ale musiał przerwać naukę – rodziny nie było stać na czesne.
Pewnego dnia, wędrując ulicą, przez otwarte okno w suterenie zauważył staruszka, który malował leśny pejzaż. Gdy zobaczył, że chłopiec mu się przygląda, zagadnął go. To był początek przyjaźni. Emeryt okazał się klepiącym biedę malarzem akademikiem.
Kilka lat potem młody Józek wygrał lokalny konkurs malarski. W nagrodę mer miasta ufundował stypendium na akademii w Paryżu. Gielniak jednak ją odrzucił, bo przed oczami stanął mu los przyjaciela staruszka. Nie chciał skończyć jako zawodowy malarz, w ubóstwie. „Przyjąłem propozycję polonijnych działaczy – studia konsularno-dyplomatyczne w Polsce” – napisał w jednym z listów. Aby poprawić polszczyznę, wyjechał do Paryża i uczył się w polskim liceum. Tuż przed maturą lekarze stwierdzili u niego gruźlicę. Mimo to w 1950 roku wyjechał do Polski.

Szybko okazało się, że choroba nie pozwala mu na naukę. Trafił do szpitala. Gdy miał przerwy w leczeniu, dorabiał jako dekorator wystaw. W końcu jednak zdecydował, że poświęci się sztuce – złożył podanie o przyjęcie na uczelnię artystyczną w Toruniu. Nic z tego nie wyszło, bo w ciężkim stanie znów wylądował w szpitalu. Tam lekarze zdecydowali, że musi odpocząć w sanatorium. Pojechał do Bukowca na Dolnym Śląsku. Przez trzy lata medycy próbowali postawić go na nogi, ale bezskutecznie, choć „ilość zjedzonej przez niego streptomycyny można liczyć w kilogramach”. Jedno płuco pacjenta nie pracowało w ogóle, a połowa drugiego ciągle niedomagała. Wojciech Siemion, przyjaciel artysty, wspominał, jak kiedyś objął go na powitanie i poczuł, że Gielniak jest właściwie „pusty w środku”. Pod żebrami nie było nic.

Wątpliwości i rozwiązania
Kierownictwo sanatorium zdecydowało, że młody polonus musi zostać w Bukowcu na zawsze. Dostał pracę w archiwum i niewielkie mieszkanko służbowe. Znów zainteresował się sztuką. Zaczął korespondować ze Stanisławem Dawskim z wrocławskiej ASP, który zgodził się na indywidualny tok nauczania. Józef wysmażył podanie, argumentując prośbę robotniczym pochodzeniem i członkostwem w Towarzystwie Przyjaźni Francusko-Radzieckiej. Załączył nawet szkic malunku ściennego, ilustrującego słowa Międzynarodówki: „Myśl nowa… wiedzie nas na bój”. Udało się! Gielniak został studentem Dawskiego, który doradził linoryt.

I nagle zrobiło się głośno o nieznanym gruźliku. Zachwycony Jerzy Stajuda pisał, że pozycję w świecie sztuki wyrobił sobie „kilkoma małymi linorytami umieszczonymi po kątach w salach wystawienniczych”. Rozpoczęły się pielgrzymki do Bukowca, każdy chciał poznać artystę. A tam czekał mężczyzna wysoki, szczupły, ciemnowłosy, mówiący z francuskim akcentem.
Pielgrzymowali krytycy Stajuda i Witz, pielgrzymował malarz Dawski, kolekcjoner Siemion i wreszcie grafik Jerzy Panek, największy przyjaciel Gielniaka. Przedziwna to była para. Panek klockowaty, lekko zapuszczony, głośny i rubaszny. Gielniak elegancki, spokojny, elokwentny. Panek „haratający” drewno mocarnymi uderzeniami dłuta, Gielniak powolnie dłubiący w linoleum subtelne kształty.


Panek przyjechał do Bukowca na zaproszenie Józefa, którego zaintrygowały jego prace. Była to przyjaźń od pierwszego wejrzenia. „Gielniak mówił, że żyje na kredyt – wspominał drzeworytnik. – Ale nie był smutny, nie był samotny; przerażająco wielki artysta”. Z Bukowca nie mógł się ruszyć nawet na krok. Regularnie przechodził bolesne zabiegi. Mimo to nie narzekał.
Każdego dnia od świtu do obiadu Gielniak, leżąc w łóżku, spokojnie pracował. – Tutaj zawsze panuje idealna cisza – mówił o sanatorium. Tę ciszę przerywał, puszczając głośno jazz, najchętniej Johna Coltrane’a. Jak twierdził, robił to, kiedy „odczuwał potrzebę krzyku”, a w muzyce amerykańskiego saksofonisty słyszał „bunt i pragnienie oderwania się, wzlotu”. Sam wzloty miał wtedy, gdy po uciążliwym nawrocie choroby mógł wreszcie wyjść na dwór. „Ułożyłem się na trawie – wspominał – i słuchałem, jak rośnie. Nagle trawa zogromniała mi w oczach, stała się groźna i przesłoniła masyw budynku”.
Naturalnie, kobieta!

Współtowarzyszką losu Gielniaka była pielęgniarka Daniela Mańke, zwana Grażynką. Poznali się w Bukowcu: minęli w drzwiach sali zabiegowej i natychmiast sobą zauroczyli. Widywali się po kryjomu, bo pracownicy nie mogli wiązać się z pacjentami. W końcu wzięli ślub. W życiorysie napisanym w 1958 roku Gielniak wspominał: „Poznałem szlachetną osobę, której wiele, wiele zawdzięczam”. Tymczasem Panek komentował: „Żona jakaś nieruchliwa, niegadatliwa, niepasująca do niego”. I zaraz dodawał, że „jak nie pasuje, to znaczy, że dobrana para”. Dobranej parze w rok po ślubie urodził się syn, Józef junior. Grażynka bardzo dbała o męża. Gdy tęsknił za Francją, gotowała mu „ratatuj”. Czasami wypuszczała się sama do kina. Ten się cieszył, że ładnie wystrojona i że po powrocie opowie mu film.

W 1966 roku Stanisław Grochowiak opublikował wiersz „Gielniak”. W ankiecie „Miesięcznika Literackiego” o związkach między literaturą i sztuką Stanisław Lem pisał: „Pierwsze miejsce w moim muzeum wyobraźni daję Gielniakowi”. Reżyser Grzegorz Lasota nakręcił dokument „Azyl”, opowiadający o życiu artysty w sanatorium. „Każda moja praca jest jakąś całością i, próbując ją tłumaczyć słowami, zabijamy ją” – mówi w filmie Gielniak. Sam jednak czasem kusił się o interpretacje. „Przeciw chorobom” – tłumaczył – wykorzystywał pomysł tajemnych znaków, „charakterów”, które miały chronić przed dolegliwościami.

Wolność
„Pielgrzymów” do Gielniaka przybywało coraz więcej. Lubił towarzystwo, ale wizyty męczyły go i zabierały cenny czas. Artysta pracował mozolnie, jedna grafika powstawała nawet kilka miesięcy. Przyjaciele jednak nie tylko składali mu hołdy – wpadli na pomysł przeniesienia Gielniaka do sanatorium w Otwocku. Grafik był zachwycony. Plan spalił jednak na panewce, bo lekarze nie wyrazili zgody. Rozczarowany pacjent zmienił nazwę swojej grafiki zatytułowaną „OGZB” na „NBOGZB”. Tytuł rozszyfrował w liście: „Nie będzie odlotu Gielniaków z Bukowca”.
Rzeczywiście, odlot nie nastąpił. Bo, cytując poetę, „Gielniak umarł – zaniosły się płaczem przyziemne badyle”, „Zostanie w listku, w zapachu, w łopianie – jak nikt nie zostanie” – puentował wiersz Stanisław Grochowiak.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Agencja Gazeta, katalogi aukcyjne
Wykorzystano: Irena Jakimowicz, „Józef Gielniak”, Warszawa 1982.
Elżbieta Dzikowska, Wiesława Wierzchowska, „Panek, Gielniak: życie, przyjaźń, sztuka”, Warszawa 2005.
Śródtytuły są tytułami rozdziałów „Czarodziejskiej Góry” Tomasza Manna.